Page 448 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 448

– Niemcy, jimach szemos , zrównają nas wszystkich. Niedługo już nie będzie
                                  38
           wśród nas ani biednych, ani bogatych! – jej głos brzmiał nieco jadowicie, ale
           wymawiając te słowa, głośno westchnęła.
             Dziunia i Bella zawisły na ramionach Mazura.
             – Niech pan wejdzie z nami do kuchni – prosiła Bella.
             – Tak, przeanalizujemy sytuację – Dziunia mrugnęła do niego łobuzersko.
             – A dlaczego nie przyprowadził pan swojej żony? – Jadwiga uśmiechnęła się
           swoim kocim, nieco odpychającym uśmiechem, który sprawiał wrażenie skie-
           rowanego nie do gościa, lecz do kogoś poza nim. Jej czerwone paznokcie cały
           czas poruszały się między dźwięczącymi drutami.
             Redaktor Mazur nie widział ani nie słyszał ich wszystkich. Utkwił spojrzenie
           w Samuelu, który zastygł jak skamieniały na środku schodów z ciałem pochylo-
           nym do przodu i długimi rękami opartymi o poręcz.
             Matylda natychmiast wyczuła napięcie pomiędzy mężczyznami. Przyciągnęła córki
           ku sobie. Również pozostali cofnęli się, uwalniając przed redaktorem drogę ku schodom.
             Pozostawszy w sypialni sam na sam z Samuelem, redaktor Mazur dosko-
           czył do pieca, uderzył rękoma o kafle, przytknął do nich brzuch i zwrócił twarz
           w kierunku przyjaciela:
             – A nie mówiłem, ha? – zaczął szybko i nerwowo pocierać plecami o piec. –
           Wszyscy aresztowani, wszyscy naraz! Widzi pan, co to znaczy przeczucie? – ocierał
           się o kafle niczym podniecony niedźwiedź, który trze futrem o pień drzewa. – Coś
           nie pozwoliło mi tam iść. Za nic w świecie. Wykształcił się we mnie taki zmysł.
           Czuję niebezpieczeństwo na milę…
             Samuel stanął przed nim. Jego twarz była trupio blada:
             – Pan mnie uratował.
             – Oczywiście, że pana uratowałem! – Mazur zwycięsko kiwnął palcem. – Pan
           się przecież rwał, żeby tam iść, jak dziecko rwie się na wesele.
             – Sądziłem, że to mój obowiązek. Gdy wzywają, idę. Poza tym obawiałem
           się nie iść.
             – Teraz będzie pan miał wolne od posiedzeń.
             – Utworzą nową radę.
             – A Rumkowski dalej będzie podstawiał nogę innym i w ten sposób powoli
           uwolni się od tej niewielkiej grupki odpowiedzialnych ludzi.
             Samuel skrzywił się:
             – Teraz to już pan naprawdę przesadza…
             – Dlaczego? Czy uważa pan, że nie jest do tego zdolny?
             – Nie! Nie jest! – krzyknął Samuel zdenerwowany.
             – Niech pan pamięta, że z tego samego lasu robi się stylisko do siekiery,
           która go później zetnie. Nie na darmo…


    446    38    Jimach szemos – przekleństwo wypowiadane po wspomnieniu imienia wrogów.
   443   444   445   446   447   448   449   450   451   452   453