Page 446 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 446

W rzeczywistości im wyżej wznosiła się jedna, tym niżej opadała druga. Im silniej-
           sza stawała się ona, tym bardziej on czuł się słaby i bezbronny. Tak – rozmyślał
           dalej – opłakiwałaby go i przeżywała po nim żałobę, może zadumałaby się na
           chwilę, ale nie położyłaby się u jego boku, aby również umrzeć. Przekroczyłaby
           jego śmierć i poszła dalej – bez niego. Byłoby tak, jakby nigdy nie istniał. Nie
           pozostałby nawet najmniejszy ślad, który chciał zostawić po sobie – jak jego
           przodkowie, jak jego ojciec – lecz nawet to zmiotłaby i zniszczyła ta burza.
             Myśl Samuela przeskoczyła ku córkom – ku Dziuni. Rozgoryczenie, które
           odczuwał na myśl o niej przez kilka letnich tygodni, gdy spowodowała, że wyrzu-
           cono ją z gimnazjum, już dawno minęło. Wręcz przeciwnie. W zachowaniu Dziuni
           wobec nauczycielki niemieckiego widział teraz dowód odwagi i mądrości. Kto
           wie – pomyślał – może to ona właśnie była tą jedyną, prawdziwą spadkobierczy-
           nią jego dziadka reb Jecheskiela Cukermana? Wyrosła i stała się samodzielna,
           a przy tym niczego nie utraciła ze swojego poczucia humoru. Gdyby nie Dziu-
           nia – przyszło mu do głowy – rzadko by się teraz uśmiechano w tym domu. Jej
           żarty, które kiedyś napełniały go taką niechęcią, teraz w jego oczach zyskały
           wiele zalet. Tak, kochał je. Zawsze. W takim razie dlaczego nigdy nie był zado-
           wolony z tego, co ona mówi, co robi? Było tak dlatego, że jest bardzo podobna
           do niego? Że jest nazbyt wyraźnym odbiciem jego własnego charakteru? Nie
           mógł jej zaakceptować takiej, jaka jest, bo sam siebie nie może zaakceptować?
           A przecież nie chciał, aby była inna. Wszystko, czego pragnął, to samemu być
           innym. Silniejszym. Bardziej męskim. Ukryty, bezradny ptak po lewej stronie jego
           pulowera drżał niezależnie od jego woli.
             Pomyślał o Belli, swojej starszej córce. Jeśli Matylda i Dziunia były na obrze-
           żach jego strachu, to ona, Bella, była w jego centrum. Myśl o niej powiększyła
           jego obawy o samego siebie. Bella była pozbawiona ochrony. Każda brutalność,
           której była świadkiem lub o której słyszała, powodowała, że krew odpływała
           jej z twarzy, stawała się jeszcze brzydsza i bardziej zagubiona. Milkła na całe
           dnie i tak smutno patrzyła na niego, ojca, jakby czuła, że on już nie potrafi jej
           ochronić. Wiedział, że nie można jej pomóc. Należała do tych nieszczęśliwych
           dusz przychodzących na świat bez pancerza, które rani każda krzywizna, każdy
           kant. A przy tym była uparta jak Dziunia. Nie bacząc na nic, nie ukrywała się
           w domu. Codzienne wychodziła do gimnazjum i wracała zatruta okrucieństwami
           ulicy – a mimo to pilnie odrabiała lekcje, studiowała książki, jak nigdy wcześniej
           zmuszała się do tego, aby iść dalej. Często widywał ją w szarym, opuszczonym
           salonie. Przemykała przez pokój bezszelestnie jak cień, a on wiedział, że wsłu-
           chuje się w zamilkłe tony muzyki przeszłości – w dźwięki pianina, które stało
           przykryte grubą tkaniną. Czasami w przypływie czułości zapominał o zakazie :
                                                                           37


           37   Polacy i Żydzi musieli oddać Niemcom różne sprzęty, także wszystkie radioodbiorniki i instrumenty
    444      muzyczne.
   441   442   443   444   445   446   447   448   449   450   451