Page 447 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 447

podchodził do pianina, zrywał okrywające go sukno i prosił: „Zagraj!”. A ona
             wybiegała z pokoju. Czasami nie mógł się uwolnić od pragnienia, aby przytulić
             to dziecko, szesnastoletnią, dużą córkę, i ukołysać na swoich kolanach, scało-
             wać pełen bólu smutek z wielkich, ciemnych oczu… Więc jakby to było, gdyby
             zniknął? Co by się z nią stało?
                Nie mógł już dłużej leżeć. A ilekroć wstawał, wydawało mu się, że wszystko,
             co tutaj przed chwilą pomyślał – dziwne i niezwykłe – było równocześnie prawdą
             i fałszem. Tak, ostatnio odkrył, że myślenie w pozycji horyzontalnej powoduje, że
             wszystko postrzega się jak w krzywym zwierciadle. Tak naprawdę – powiedział
             sobie, przemierzając dużymi krokami pokój – miał na myśli tylko siebie, a strach,
             który czuje we wszystkich swoich członkach, jest strachem o własne zagrożone
             życie i o nic więcej.
                Poczuł obrzydzenie do samego siebie. Ciągnęło go na dół, do swoich, do
             kuchennego, domowego ogniska, do córek, do Matyldy. Ale najpierw, zanim
             się im pokaże, musi zapanować nad sobą. Starał się uspokoić nerwy, rozerwać
             pajęczynę, która go uwięziła. Nie, na pewno nic się z nim nie stanie. Zawsze miał
             szczęście w życiu i teraz też wszystko wskazywało na to, że mu się poszczęści.
             Wrócił do myśli o córkach. Nie będzie już prawił morałów Dziuni. Nie będzie na-
             legał, aby coś ze sobą zrobiła. Nie chce chodzić do gimnazjum, to trudno. Może
             ona lepiej rozumie, że życie w dzisiejszych czasach nie sprzyja zakopywaniu
             się w książkach. Dziunia była rozsądna i miała siłę, aby taką pozostać. Myśląc
             o Belli, poczuł w sobie czułość niczym do małej dziewczynki i wiedział, że dla
             jej własnego dobra należy ją obudzić – uzbroić, stanąć przeciw jej naturze, aby
             przygotować ją…
                Nie był jeszcze gotów, aby zapanować nad sobą, gdy dostrzegł przez mokrą szybę,
             że ktoś się zbliża. Przy bramie pojawiła się opatulona postać redaktora Mazura.
                Widocznie i w innych pomieszczeniach wyglądano przez okna, ponieważ
             wszyscy domownicy równocześnie wyszli na korytarz: stara pani Hager opar-
             ta o ramię profesora, Bella z książką w ręku, Dziunia z gorącym, pieczonym
             ziemniakiem w ustach, kucharka Rejzl z drewnianą warząchwią pomiędzy
             dłońmi splecionymi na piersiach. Zza drzwi łazienki wyjrzała mała, siwa gło-
             wa niani Reni, a zza drzwi do piwnicy – głowa służącego Wojciecha. Jedynie
             pan Adam się nie pojawił, podobnie jak jego syn Mietek, który przesypiał całe
             dnie.
                Dziunia z gorącym ziemniakiem w ustach wycisnęła gorący pocałunek na
             zmarzniętym policzku Mazura. Następnie pozostali zbliżyli się do niego, pomogli
             mu zdjąć zaśnieżony płaszcz, po czym zasypali pytaniami.
                – Nie boi się pan biegać po mieście w taki dzień? – Matylda wsunęła ręczną
             robótkę pod ramię i ujęła swoją pulchną dłonią zdrętwiałe palce redaktora.
                – Czy to prawda, że opróżniono pana mieszkanie ze wszystkiego? – zapytała
             pani Hager, potrząsając pięknie uczesaną, siwą głową.
                Kucharka Rejzl machnęła swoją chochlą:                            445
   442   443   444   445   446   447   448   449   450   451   452