Page 582 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 582

13 czerwca
                   Cztery tygodnie gorączka wrzała w mojej krwi, rozpalała oczy i przyćmiewała
                 umysł. Tyfus igrał z moim ciałem i duszą. Z brzegu otchłani wyszli mi naprzeciw
                 moi bliscy, mówili do mnie dawno wypowiedziane słowa. Uśmiechali się dawnymi
                 uśmiechami i zmagali się z moim ciałem. Płakali moimi oczyma. Moje drobne,
                 kościste dłonie szukały ich w otaczającej mnie pustce. Obejmowałam ich w tej
                 próżni. Przytulałam moje żywe, napuchłe wargi do ich martwych twarzy. Wiodłam
                 wyciągnięte, chude palce w kudłach nasiąkłej potem nocy, myśląc, że głaszczę
                 ich włosy. Czułam, jak uderza mi w twarz mój własny, rozgorączkowany oddech
                 i myślałam, że to oni chuchają na moje policzki. Byli wszyscy ze mną. I tak wi-
                 działam mojego przyjaciela Jakowa Borensztejna w tamten zimowy dzień, kiedy
                 szykował się do drogi. Jego oczy płonęły: – Nie martw się, koleżanko, spotkamy
                 się… Nagle moje wargi zadrżały: – Chodź ze mną, koleżanko, zrobimy sobie
                 długi spacer… – Idę, idę – wołałam mu naprzeciw. Tylko mój przyjaciel Kuba
                 Litmanowicz złapał mnie za rękę: – Przynieś mi jabłko… Odprowadziłam ich na
                 cmentarz. Byli z nami wszyscy towarzysze. Z oddalonej ścieżki przyszła Esterka
                 z Mańkiem. Trzymali się za ręce i biegli do nas. – Czekajcie – zawołała Esterka.
                 Zaśmiała mi się w twarz: teraz już wiesz, że nie mam czasu? Maniek wziął ją na
                 ręce i położył do grobu niczym do łóżka, a sam położył się obok.
                   Przesunęłam się do ściany przy moim łóżku szpitalnym, aby zrobić miejsce
                 dla tych wszystkich osób. Oni jednak w złości coraz bardziej przyciskali mnie
                 do zimnego muru. Ale nagle wszyscy zrobili się dla mnie dobrzy. Zobaczyłam,
                 jak cała ulica getta wychodzi nam naprzeciw na świąteczny, spokojny spacer.
                 On również przybył. Bunim Szajewicz. Znów byłam sama. Moje łóżko rozkołysało
                 się jak huśtawka na długich sznurach, która kołysze się od nieba do otchłani,
                 od życia do snu, od snu do śmierci. Bunim stał przy oknie mojego szpitalnego
                 pokoju, tak jak miał w zwyczaju stać w domu na Lotniczej 14 . Ręce w kiesze-
                                                                    6
                 niach, pod szkłami okularów szare, przymrużone oczy. Przenika wzrokiem niebo,
                 przenika mnie i patrzy jeszcze dalej. – Zginąłem, nie żyję – powiedział. Chwycił
                 krawędź mego łóżka i przewrócił je. Ziemia zakołysała się, niebiosa zadrżały.
                 W moim ciele zaiskrzył płomień zachodzącego słońca. Zdjęłam jego brązową,
                 kraciastą marynarkę, którą miałam na sobie i cisnęłam nią z mojej huśtawki.
                 Tak długo, tak długo, tak niewyobrażalnie długo moje ręce odrywały się od
                 ciała i z odciśniętymi wszystkimi moimi palcami marynarka spadła w przepaść,
                 w noc… Chciałam popatrzeć na dół, zobaczyć, gdzie spadła, gdzie zniknęły
                 razem z nią moje dłonie, ale łzy napłynęły mi do oczu. Obok mnie płakał Tata,
                 jego wargi były białe i zaciśnięte, ale nagle usłyszałam jego głos: – Córeczko,
                 przyniosłem ci troszkę zupy, kartofle, ugotowane, z tłuszczykiem i marcheweczką,
                 świeżutką, na cymes startą… Zjedz… zjedz… Otwórz usta. Zobacz, jakie smacz-


          580    6     Symcha Bunim Szajewicz mieszkał w getcie przy ul. Lotniczej 14.
   577   578   579   580   581   582   583   584   585   586   587