Page 542 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 542

Z zewnątrz zaczęły docierać trzaski, wezwania, krzyki: „Raus! Raus!”. Uderze-
                 nia młotów, bieganina w górę i w dół klatki schodowej, wybijanie szyb, zamków,
                 zapór. Aż nastała cisza. W ciszy zaś – oddech ulgi. Serca schowanych wciąż biły
                 niespokojnie, ale paraliż opuścił odrętwiałe ciała.
                   Nazajutrz komando przybyło ponownie. Wyprowadzono tych, którzy chowali
                 się w piwnicy u Sprzedawcy Toffi. Kroki i krzyki zbliżyły się do podwórza, gwar
                 dobiegał z najbliższych okolic domu, zza ściany. Ktoś z hałasem wbiegł po
                 schodach. Kroki, ciężkie i niezgrabne, wydawały się deptać serca schowanych,
                 rozłupując je, jakby były orzechami. Buty dotarły na górę, do mieszkania… Cho-
                 dziły po pokojach. Ktoś otworzył szafę, która zastawiała drzwi komórki. Przez
                 cienką ścianę dobiegły niemieckie głosy. Wydawało się dziwne, że szperacze nie
                 dosłyszeli grzmiącego bicia ukrytych serc.
                   Po tej wizycie opanowało wszystkich uczucie zwycięstwa. Kryjówka przeszła
                 próbę. Ludzie obcałowali Blumcię, która stanowczo sprzeciwiła się używaniu
                 kuchni w mieszkaniu. Bała się, że dym z komina ich zdradzi, że przez nieuwagę
                 zostawi się ciepłą kuchnię.
                   Przyszły w miarę spokojne dni. Strach zelżał. Brzuchy wyzdrowiały. Zapanował
                 nastrój wyciszenia. W powietrzu zawisło rozmarzone milczenie. Wyglądało to tak,
                 jakby ukrywający się przyjęli lek, który ukoił ich niepokój. Wciąż gdzieś w środku
                 tkwił, ale nie dawał o sobie znać.
                   Ludzie czuli się jak duchy przyobleczone w ciała, a jednak tak lekkie, że były
                 zarówno tutaj, jak i w innym miejscu.
                   Rachela leżała przy chorej Belli na łóżku i bawiła się kartkami zbioru poezji
                 Słowackiego, przerzucając je to w jedną, to w drugą stronę, wpatrując się w li-
                 tery, lecz żadnej nie rozpoznając. Dziewczyny rzadko zamieniały ze sobą słowo,
                 ale nie czuły się już uczennicami panny Diamant, a raczej jej córkami. Rachela
                 nie patrzyła na Bellę. Spoglądała na Berkowicza, który wszędzie odprowadzał
                 ją wzrokiem. I z nim chciała się pogodzić, czuła się z jego powodu zawstydzona
                 – może dlatego, że przemawiał do niej z dobrodusznym uśmiechem, łagodnie,
                 bez śladu goryczy. Spoglądał na nią tu, w kryjówce, jakby była małą dziewczynką.
                 Patrzył, jak zwykł patrzeć na nią ojciec. W jego wzroku widziała podziw, oddanie,
                 być może to samo, którym darzył swoją córkę Blimele. Czuła jednak, że ma wobec
                 niego dług, którego nigdy nie będzie w stanie spłacić.
                   Często myślała o Mojszem, o ojcu. W ostatnich dniach także o nim śniła.
                 Oglądała siebie spacerującą wraz z nim po ulicach Łodzi. Była dziewczynką
                 z warkoczykami i zadartą do góry głową. Wyglądała tak, jakby rozmawiała
                 z nim lub chciała tylko widzieć jego twarz, gdy do niej mówi. Powiadał: – Chodź,
                 córeczko, wrócimy do mamy. – Prowadził ją do Blumci. Rachela zaś budziła się,
                 otwierała oczy i widząc Blumcię, wiedziała, że jest w domu. Czasami rozmawiały,
                 ale potrafiły się też obejść bez rozmów.
                   Teraz, leżąc z tomem poezji Słowackiego, zerkając na Berkowicza, powracała
          540    do minionych przemyśleń na temat rodziców, Dawida i Bunima. Odwróciła głowę
   537   538   539   540   541   542   543   544   545   546   547