Page 526 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 526
kolanach apelując do obdartych, ledwo żywych słuchaczy, by wyświadczyli mu
tę osobistą przysługę i pozwolili spełnić wobec nich dobry uczynek zapewnienia
im bezpieczeństwa.
Biegano na jego przemówienia i nie stawiano się do punktów zbiorczych.
Zamiast tego uganiano się po ulicach i gromadzono na podwórkach, by inter-
pretować słowa Biebowa. Dochodzono do wspólnych wniosków. Po pierwsze,
ten „szwabski głupiec, szwabski świński ryj” Biebow bał się, by getto nie zrobiło
tego, co zrobili warszawscy Żydzi, i nie miał pojęcia, w jak głębokim poważaniu
ma wszystko ta reszta łódzkich Żydów. Po drugie, przedstawiony przez niego plan
„przesadzenia” getta w głąb Niemiec był czystym blefem, gdzie bowiem szwab,
który sam miał wszystko teraz w głębokim poważaniu, będzie sobie zawracał głowę
bezpieczeństwem Żydów? Po trzecie, chcą wprawdzie jak najszybciej wykończyć
resztkę Żydów, ale sami są już tak zdruzgotani i stłamszeni, że odchodzą od
zmysłów. I po czwarte, lada dzień sami będą dawali stąd nogę – i to w tych
samych wagonach, które przygotowali dla mieszkańców getta.
Obławy były organizowane kilka razy dziennie. Ścigano krawców i pracowników
resortu metalowego, ale łapano też kogo się dało – i szybko wyszło szydło z worka.
Poszukiwania ukrywających się przeprowadzano już niemal bez przerwy.
Każdego dnia trzeba było zgromadzić dwa tysiące osób. Policjanci, którzy zaczęli
pracować w pobliżu swoich domów, by móc ochraniać własne rodziny, ścigali
sąsiadów ze swojej ulicy. Wymachiwali pałkami, krzyczeli ochrypłym głosem i byli
nieustępliwi tak samo jak i ci, których ścigali.
W getcie pojawiły się duże samochody ciężarowe. Wyskoczyli z nich niemieccy
żołnierze i szybko otaczali całe kwartały ulic. Padały strzały. Krzyki i lamenty
wznosiły się aż do niebios. Stukotowi żołnierskich butów towarzyszyły odgłosy
wyważanych drzwi, wyłamywanych zamków, rozbijanych szyb.
Na stację kolejową, połączoną specjalną linią z gettem, przyjechały czer-
wone wagony bydlęce. Słońce piekło ponad głowami złapanych, którzy po
skleconych z desek schodach wsiadali do pustych wagonów. Czarna masa
rozdzielała się – do pierwszego, drugiego, trzeciego. Ciężkie plecaki koły-
sały się, walizki trzęsły, garnki i naczynia pobrzękiwały, a z tyłu nadchodziły
wciąż nowe rzesze ludzi, ciągnąc zakurzoną drogą Marysina. Piasek i kurz
osiadały na ich spieczonych wargach, wciskały się pomiędzy zaciśnięte
zęby.
Wyjeżdżający wchodząc do wagonów, oglądali się za siebie, obrzucali spoj-
rzeniem słoneczny Marysin z jego działkami i drzewami. Niczym niedorzeczny
sen, dochodził skądś aromat gruszek, jabłek, czereśni. Lecz oto oni sami byli
owocami, które znikały w otwartych pyskach głodnych, pustych wagonów bydlę-
cych. Szeroko rozwarte drzwi pochłaniały po dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt,
siedemdziesiąt ciał, po czym zamykały się, zagryzając z trzaskiem swoje zęby ze
sztab i prętów. Każdy wagon patrzył na pozostający na zewnątrz świat jednym
524 okiem – umieszczonym wysoko zakratowanym okienkiem. Widoczne przez nie