Page 600 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 600

*



                  Noc sylwestrowa.
                  Dla panny Diamant dystans między snem i jawą zaczął się coraz bardziej
               kurczyć. Przeważnie leżała w łóżku i czasami traciła rachubę dni i nocy, nie
               wspominając już o tym, że nie pamiętała, jaki jest dzień tygodnia i jaka data
               w kalendarzu. Rzadko zdarzały się godziny, kiedy miała pełną świadomość czasu.
                  Kiedy zamknęli gimnazjum, naszło ją obrzydzenie do stawania na nogi. Łóżko
               ciągnęło do siebie i łatwiej było pozwolić sobie na ten luksus posłuszeństwa
               wezwaniu poduszek. Umysł jej, podobnie jak ciało, poczuł obojętność do wszyst-
               kiego wokół i zaczął pracować leniwie i powoli, kapryśny mechanizm pobudzał
               go albo wstrzymywał. Jej pamięć zaczęła się bawić komicznymi anachronizmami:
               plątać, przestawiać ważne dni jej życia. Przestało mieć dla niej znaczenie, co było
               wcześniej, co później, i nie miała już ambicji, aby układać z powrotem chrono-
               logicznie te obrazy, które ją nawiedzały. Było jej z tym wygodnie. Nie odczuwała
               zimna ani głodu. Ktoś się czasem kręcił po jej pokoju, ale nie była pewna kto.
               Uśmiechała się wąskimi wargami, które rozciągały się i ściągały niczym akor-
               deon zmarszczek. Wciskano jej do ust posiłki. Dziękowała i w tej chwili jej oczy,
               które kiedyś były niebieskie i dziecięco przejrzyste, nagle stawały się dwoma
               punkcikami nabiegłymi czerwienią, a łzy zwilżały policzki. Kiedy przychodziło
               jakieś dziecko z klubu, który kiedyś prowadziła, wyciągała do niego obie ręce
               i całym ciałem przesuwała się do krawędzi łóżka. Ale samego dziecka wyraźnie
               nie widziała. Blask uśmiechniętej twarzyczki trafiał do niej przez zasłonę łez. Ze
               swego oddalenia i zobojętnienia słyszała dziecięcy głos niczym bicie własnego
               serca. A kiedy dziecko przysiadało na łóżku, a ona pod zwiotczałą skórą palców
               czuła delikatną świeżość, odpowiadała na dziecięcą paplaninę swoją własną –
               jakimiś pomrukami czy przypomnianą właśnie melodią. Ale po chwili czuła, że
               potrzebuje świętego spokoju. I nagłą gadatliwość pokonywało milczenie. Powieki
               zaczynały jej się kleić i znów odpływała tam, gdzie przebywała dniem i nocą,
               niezależnie od pory.
                   Byli jednak tacy, którzy nie tak łatwo o niej zapomnieli, pozbawieni taktu, wy-
               magający, natarczywi, przychodzący po to, aby wyrwać ją z odrętwienia i utrzymać
               w czujności przez wiele godzin. To byli jej dawni uczniowie – maturzyści. Ostatnio
               wpadali do niej niemal każdego dnia, powodując, że czuła dyskomfort i nie była
               szczęśliwa. Nakłaniali ją nawet, aby usiadła i mówiła głośno, mocnym głosem
               – tak, jak nigdy w życiu nie mówiła. Na nic nie zważali – i to ci, którzy dopiero
               co otrzymali świadectwo dojrzałości. Przychodzili do niej obładowani książkami
               i brulionami. Żądali, aby czytała ich eseje, poprawiała błędy i odpowiadała na
               trudne pytania, które stawiali. Ścielili jej łóżko, podawali okulary i zmuszali do
               wytężenia pamięci, która stała się tak leniwa, że trzeba było wysiłku niczym przy
         598   naciąganiu łuku. Strzały celowały we wszystkie zamknięte komórki jej mózgu
   595   596   597   598   599   600   601   602   603   604   605