Page 579 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 579

– Kogo się obawiacie teraz, nocą?
                     Głos obcego nabrał odcienia wyrzutu: – A co, ty nietutejszy? Nie wiesz, że
                  w związku z rozporządzeniem kręci się tu policja, szukając ofiar… Więcej nie trzeba.
                  – Ocieniona sylwetka zaczęła się pobożnie kołysać: – Naród Izraela jest niczym
                  kamienie młyńskie, i tak jak kamienie młyńskie nie mogą stać bezczynnie, tak
                  ludowi Izraela nie wolno nigdy zaprzestać studiowania Tory. Ani dniem, ani nocą…
                     Szolem z powrotem pobiegł na swój posterunek. Dobrze było wiedzieć, że
                  poza nim jeszcze ktoś na tym podwórzu stoi na czatach. Czuł się kimś o wiele
                                            19
                  lepszym niż ten jesziwe-bocher . Tamten czuwa w miejscu, w którym Żydzi stu-
                  diują Gemarę. To było wszystko, na co potrafili się zdobyć w takim momencie.
                  Ale nad nimi, w mieszkaniu Szolema, inni będą omawiać sytuację i obmyślać,
                  jakie środki przedsięwziąć.
                     Znowu coś mignęło mu przed oczyma. Tym razem to nie było od strony bramy,
                  ale z przeciwległego wejścia. Miał wrażenie, że ujrzał jakby przemykające pół
                  twarzy. Trwało to tylko okamgnienie, więc doszedł do wniosku, że tylko mu się
                  zdawało. Oparł się o mur i dalej dumał.
                     Myślał o sobie. W ciągu pierwszych tygodni po śmierci Iciego Meira dokonała
                  się w nim zmiana, był zrozpaczony i apatyczny. Niemal się przymuszał, aby robić
                  cokolwiek. Uchwycił się Szejny Pesi i jego jedynym zmartwieniem była ona. A jeśli
                  troszczył się o swoje zdrowie, to tylko dlatego, aby ona nie cierpiała. Dzięki temu
                  doszedł do siebie. A im bardziej wracał do siebie, tym mocniej czuł, że Icie Meir
                  wstąpił w jego duszę. Wydawało mu się, że zarówno w sposobie myślenia, jak
                  i mówienia jest podobny do ojca, a wówczas uświadomił sobie, że tamtej nocy,
                  kiedy odszedł jego tata, umarł również młody Szolem, a wraz z nim jego miłość
                  do Estery. Gdy ostatnio spotkał ją na podwórzu, wydała mu się jak odblask
                  światła, które kiedyś nosił w sobie, a które się już wypaliło.
                     Dobre było to, że podobnie jak on, również Szejna Pesia stała się silniejsza.
                  Była żwawa, a nawet pogodna i dużo rozmawiała z synami o Iciem Meirze. Jej ton
                  był pełen szacunku i dumy, jak kiedyś w te rzadkie dni, kiedy Icie Meir przynosił
                  do domu dobry zarobek. Ale akurat jej słów Szolem nie mógł ścierpieć. Robiło
                  mu się duszno, miał za mało przestrzeni, by swobodnie oddychać. Wszędzie był
                  Icie Meir – czuł go w sobie, widział podobieństwo w sylwetce swego brata i wciąż
                  słuchał o nim od Szejny Pesi. Wydawało się, że Icie Meir rozrósł się do nieby-
                  wałych rozmiarów i wypełnił sobą cały świat. Dlatego Szolem wolał, aby Szejna
                  Pesia od czasu do czasu uroniła choć jedną łzę, cicho westchnęła – i tym uczciła
                  pamięć ojca. Szejna Pesia jednak, która kiedyś potrafiła płakać bez łez, pocią-
                  gając jedynie nosem, akurat tym razem nie czyniła tego. Nie miała na to czasu.
                     Prowadziła gospodarstwo, pobierała racje żywieniowe, prała i cerowała, a kiedy
                  rzeczywiście nie miała co robić, pruła stare swetry Iciego Meira i dziergała na



                  19    Jesziwe-bocher – młodzieniec studiujący w jesziwie, wyższej szkole talmudycznej.  577
   574   575   576   577   578   579   580   581   582   583   584