Page 534 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 534
Abramek, Szlamek i Dziunia stali na warcie przy oknie i drzwiach balkonowych.
Stopniowo wszystkich ogarnęło znużenie. Głowy opadły im i zasnęli na pod-
łodze, na łóżkach, gdzie kto się znajdował.
Łobuz Szolem urządził im pobudkę swoim płaczem. Isroel, który majstrował
coś w komórce, podbiegł i przypadł do dziecka, by przytłumić krzyk. Złapał go na
ręce i zniósł na dół: – Nie powinnaś z nim więcej wychodzić na górę! – przykazał
Esterze.
Wzięła dziecko z jego rąk, położyła na skrzyni i drżąc na całym ciele przysta-
wiła pierś do jego ust.
Ukrywający się nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele podczas tego szabatu. Każdy
zdawał się zajęty sobą i nawet jeśli byli fizycznie blisko – nie dostrzegali jedno
drugiego. Niemcy nie pracowali i strach też udał się na spoczynek. Ciała odprę-
żyły się i stały się ciężkie, rozleniwione. Wyobraźnia zabawiała się przepływem
marzeń. Wszyscy czuli się jak gdyby wtopieni w ten dzień, zatopieni w ciszy tej
dziwnej soboty.
Również i noc, która po niej nadeszła, jak i kolejny dzień, niedziela, należały
do nich. Czego jeszcze można było wymagać? Wszyscy, oprócz Estery z dzieckiem
i Isroela, zostali na noc w mieszkaniu na górze. Isroel, który nie ufał żydowskim
policjantom i był zdania, że mogą przyjść nawet w nocy lub nad ranem szukać
ukrywających się po tej stronie getta, wyznaczył regularne warty na nadchodzące
dwadzieścia cztery godziny.
Michał leżał obok Dziuni na łóżku stojącym w byłym pokoju Samuela. Lubił
patrzeć na Dziunię kiedy spała, skulona, wtulona w jego ciało. W ciemności
zdawało mu się, że się uśmiecha. Tęsknił za tym uśmiechem i za tą wesołością.
Jednak w rozczarowaniu i zgryzocie była mu podwójnie droga. Wyczuwał jej siłę
nie tylko w pełnym entuzjazmu przywiązaniu do życia, lecz również w bolesnej
obojętności wobec niego. Biel koszuli, którą miała na sobie, sprawiała, że skóra
jej twarzy i ramion przypominała skórę mulatki, wydawała się wręcz czarna,
a chociaż była wygłodzona, jej ciało wyglądało zdrowo niczym posąg z brązu
uformowany przez samo słońce.
Michałowi przyszedł na myśl testament, który już parę razy zaczynał pisać.
Z ręką Dziuni na swej piersi nie czuł rozpaczy rezygnacji. Przeciwnie: testament
miał być jego pozdrowieniem dla świata. Ostrożnie, powoli dobierał w głowie
słowa. Gdyby tylko potrafił nadać im odpowiednią formę. Na sienniku zaraz obok
otwartych drzwi balkonowych spał Berkowicz, poeta, który miał ciężko chore
serce i spuchnięte nogi. Michał zazdrościł mu jego zażyłości ze słowami. Jakże
bezwartościowa była ludzka mowa, jak niewiele pomagała im tu, w ukryciu. Jed-
nak trzeba było uciekać się do niej, by oddać słowami to, co daje się przekazać
– choćby miało być niekompletne, choćby miało być niejasne.
Gdy wstali, był słoneczny niedzielny poranek. Na zewnątrz panowała cisza.
Nie wiedzieli nawet, jak minął im ten dzień. Był jak sen, z którego człowiek nie
532 chce się obudzić. Wieczorem Berkowicz pełnił wartę przy oknie i to on zoba-