Page 419 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 419

Zaczął się rok 1944. Getto skute mrozem, przykryte śniegiem, targane zawiejami,
                   wyglądało za dnia jak opuszczona siedziba duchów. Z kominów nie unosił się
                   dym, podwórza były opustoszałe, a pośrodku nich niczym egzotyczne lodowe
                   postaci – oblodzone pompy z wiszącymi brodami z zamarzniętych sopli. Puste
                   ulice wyglądały jak białe wstęgi, a po jezdni od czasu do czasu toczył się rozko-
                   łysany wóz koloru ceglastego wiozący fekalia, obwieszony brunatnymi soplami.
                   Ludzie niczym konie ciągnęli go z przodu i pchali z tyłu, a z ich „końskich” pysków
                   buchała gęsta para. Czasami przejeżdżały też wozy załadowane tekstyliami dla
                   resortów, nieraz jakiś inny z odrobiną prowiantu dla kooperatywy – malutki wozik
                   pilnowany przez wielką armię policjantów z pałkami w dłoniach.
                      Nad tym miastem duchów unosił się jej wierny strażnik: ceglana wieża
                   kościoła Najświętszej Maryi Panny. Sam kościół też dźwigający na swych bar-
                   kach śnieg, wyglądał jak ksiądz odziany w białą sutannę, którego twarz –
                   martwy zegar, przypominała o bezczasowości czasu. Wskazówki na tym bez-
                   czasowym zegarze zawsze pokazywały za dziesięć dziesiątą: długie godziny
                   samotności.
                      W tym oto mieście żyjącym poza czasem były jednak miejsca, gdzie go
                   odmierzano: w resortach i w żołądkach tych, którzy tam pracowali. W swojej
                   ostatniej przemowie Biebow zdecydowanie zakazał opuszczania miejsc pracy
                   i pokazywania się na ulicy pomiędzy siódmą rano a piątą trzydzieści po południu.
                   Kiedy nastawała ta godzina, opustoszałe ulice zaczynały ożywać na parę godzin
                   i wyglądały wówczas jak gałęzie zamarzniętego drzewa, oblezione przez czarne,
                   rozedrgane mrówki. Biegano, aby zabrać coś z kooperatywy, podgrzać garnuszek
                   w ulicznych punktach gazu, załatwić pogrzeb jakiejś bliskiej osoby czy sprawdzić,
                   co porabiają krewni, spieszono się na posiedzenia stowarzyszeń, na spotkania,
                   aby posłuchać najnowszych informacji radiowych.                      417
   414   415   416   417   418   419   420   421   422   423   424