Page 423 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 423

Następnego dnia wieczorem, kiedy Prezes wrócił do getta, było wietrznie, na
                   dworze szalała zawierucha. Karetka więzienna pokazała się na Bałuckim Rynku
                   po godzinach biurowych i światła w barakach administracji getta i innych urzędów
                   były pogaszone. Gestapowcy, którzy towarzyszyli Prezesowi, ociągali się, aby
                   pomóc mu zejść z opuszczanych schodków auta. Przed otwartymi drzwiczkami
                   pojazdu szalał wiatr unoszący tumany śniegu. Targał białe włosy starca, jakby
                   chciał mu je powyrywać. Stary kapelusz uleciał z głowy i zatańczył w powietrzu,
                   wirując w tej hulance wiatru i śniegu. Prezes niezdarnie stawiał nogi przy scho-
                   dzeniu, jedną ręką przytrzymując okulary. Coś go nagle popchnęło z tyłu i upadł
                   w śnieg.
                      Powoli podniósł się. Przez mokre szkła okularów zobaczył zarysy drutów
                   wokół Bałuckiego Rynku, a za nimi, po tamtej stronie, czarne cienie, jeden obok
                   drugiego. Szybko doskoczył do ciemnego muru, po czym wpadł do biura. Plecami
                   wymacał ścianę za sobą i wsparł się o nią. Sapał ciężko przez ściśnięte usta.
                   Przez to sapanie przedzierał się urywany dźwięk przypominający szloch.
                      Tam, na zewnątrz, stali oni – lud, stali w śniegu, zawiei i czekali na niego.
                   To dla nich on, Mordechaj Chaim, wił się całą dobę, to dla nich igrał z Aniołem
                   Śmierci. Czy to ich czekanie na dworze było wyrazem miłości i troski? Czy może
                   przyszli po prostu, żeby zobaczyć, jak ważniak wala się w śniegu? Jakkolwiek
                   by było, pobiegną teraz do swoich domów radośni i od jednej izby do drugiej
                   rozniesie się wieść: Stary wrócił! Nie, nie był takim starym głupcem, wiedział,
                   że wszystko, co oni mają na względzie, to tylko siebie… siebie.
                      Niemal nie pamiętał, kiedy w życiu płakał. Obecnie powitał z ulgą łzy, pomo-
                   gły mu rozładować napięcie, emocje po długich godzinach znieważania i razów.
                   Pozwolił sobie teraz na luksus użalenia się nad sobą, opłakiwania swojego
                   losu – gorzkiej doli samotnego, nielubianego pasterza swego ludu. Luksus
                   lamentu nad poniżeniem, które teraz odczuwał. Dlaczego zamiast serdecz-
                   ności, ciepła, które ten lud powinien mu okazywać, pozostała mu pociecha
                   ciepła martwego pieca. Czegóż właściwie chciał od nich? Jedynie odrobiny
                   serdeczności. Nieco uznania dla tych ofiar, jakie musiał ponieść. Czy nie uczy-
                   nił wszystkiego, aby stać się wartym namiastki miłości? Nawet własną głowę
                   nadstawiał. Są przywódcy narodów, którzy znacznie mniej niż on ryzykowali,
                   mniej musieli się zamartwiać, a przecież byli uwielbiani przez masy. A dlaczego
                   on nie? Czemu do jego uszu nie trafił żaden przyjacielski okrzyk, żadne słowo
                   wsparcia?
                      Poprzez łzy dojrzał te listy pochwalne, te oprawione w ramki deklaracje
                   uwielbienia, które zdobiły ściany gabinetu. Wszystko to były zimne, wyrachowa-
                   ne pochlebstwa. Wiedział to, a przecież zbierał je i cenił, karmiąc serce kłam-
                   stwami. I dalej będzie oczekiwał tych kłamstw i pochlebstw. Pozostanie taki
                   sam, jaki był przed tymi fatalnymi dwudziestoma czterema godzinami. A oni,
                   Żydzi – również pozostaną tacy sami. „Musi być w tobie coś takiego, Morde-
                   chaju Chaimie” – powiedział do siebie – „co nie pozwala ludziom polubić cię…   421
   418   419   420   421   422   423   424   425   426   427   428