Page 14 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 14

w oknach byli kotwicami, które je powstrzymują, nie pozwalając ruszyć w drogę
               wraz z przepływającym tłumem. Od czasu do czasu twarz w oknie rozjaśniała się
               szczerym uśmiechem – i trudno było zgadnąć, czy jest to uśmiech radości, że
               wstaje taki przyjemny dzień, czy raczej radości z tego, że Łódź robi się judenrein,
               bo wielka, niewidzialna miotła wymiata Żydów ze wszystkich kątów miasta do
               wielkiego kosza na śmieci, który zwie się Bałuty.
                  Droga wiodła w górę. Żelazne wózki ciężko skrzypiały na gołych kamieniach.
               Tysiące, dziesiątki tysięcy butów nasiąkłych błotem posuwały się, człapiąc
               w monotonnym rytmie. Później, w ciągu dnia, droga wyschła. Buty nasiąkły bło-
               tem, a koła wózków i wózeczków zepchnęły resztki wilgoci pomiędzy kamienie.
               Możliwe, że ulica wyschła też pod wpływem ciepła zgrzanych, spoconych ciał,
               w każdym razie – nie od słońca. Ponieważ słońce nie mogło znaleźć ani jednej
               szpary, aby dosięgnąć środka drogi czy chodnika. Oświetlało czerwone twarze,
               jakby były kocimi łbami, które nie stoją w miejscu, lecz suną w górę – jeden za
               drugim, kamień za kamieniem.
                   Rachela Ejbuszyc szła w gęstym tłumie, zastanawiając się, czy gdzieś na
               świecie są oczy – wielkie, wszystkowidzące – które patrzą z góry i widzą ten nie-
               zwykły obraz, oczy, które patrzą, jak naród przechodzi do historii i wraca do getta.
                  Wychodząc z domu po raz ostatni, ubrała się w nowy, niebieski kostium i zi-
               mowe buty – zupełnie jak ten dzień, który był i letni, i zimowy. Szła pochylona
               pod ciężarem plecaka niesionego na plecach. Naciskał na łopatki i wpijał się
               w ciało. Włosy przykleiły się jej do czoła. Co chwila musiała zdmuchiwać ich
               pasma spadające na oczy.
                  Obok niej szedł Mojsze Ejbuszyc, jej ojciec. Był ubrany w prążkowany garnitur,
               którego do dzisiaj nie zdołał obszyć. Na plecach miał wielki worek przywiąza-
               ny sznurkiem do ramion. Oboje, Mojsze i Rachela, nieśli pakunek z pościelą,
               a w wolnej ręce każde z nich trzymało torbę z naczyniami.
                  Wargi Mojszego były opuchnięte, suche, z zaschniętymi skrzeplinami krwi,
               i popękane. W kąciku ust wisiał przylepiony kawałek zgaszonego papierosa.
               Rankiem, gdy wynosił pierwszą partię rzeczy, syn dozorcy wybił mu dwa przed-
               nie zęby. Stało się tak, bo Mojsze chciał zabrać z domu kozetkę, na której spał
               Szlamek. Stefan, syn dozorcy, złapał go w bramie, zdzielił pięścią i zmusił do
               wniesienia kozetki z powrotem, ostrzegając przy tym, że sprowadzi Niemca. Kie-
               dyś, przed wojną, Stefan przychodził do ich mieszkania, aby naprawiać elektrykę.
               Gdy spotykał Rachelę samą, smalił do niej cholewki, zwracając się do niej jak
               dżentelmen. Latem wystawał w bramie z białym szalikiem omotanym wokół szyi
               i w białych rękawiczkach. Kiedy Rachela przechodziła obok niego, zdejmował
               na jej widok kapelusz, pozdrawiając ją szarmancko, po czym zaczynał gwizdać
               jak stęskniony kanarek.
                  Rachela podziwiała obojętność ojca. Zdawał się w ogóle nie przejmować
               dwoma wybitymi zębami. Nawet to ostatnie wyjście z domu pozornie nie zrobiło
         12    na nim wrażenia. Niczego mu nie żal? – zadawała sobie pytanie. – Czy w ogóle
   9   10   11   12   13   14   15   16   17   18   19