Page 19 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 19

„Fe, Żydzi, to przecież wstyd i hańba!” Ale nikt nie zwracał na to uwagi. Ostatecznie
                  więc porzucono bijących się na środku drogi, jak porzuca się kamień miotany
                  przez rzeczne fale to tu, to tam, po czym ulica popłynęła dalej. Ale oto zdarzyło
                  się, że rozgrzani walką ludzie zapomnieli o jakże drogim im wózku, gdyż tak bardzo
                  byli sobą zajęci, a w tym czasie pusty wózek, popychany ze wszystkich stron,
                  zaczął jeździć w dół i w górę ulicy niesiony prądem napierającej masy. Zawołałem
                  mojego Abramka, po czym pokazałem mu, jak tam, w oddali, ponownie próbują
                  załadować nań swoje rzeczy, po czym znowu zaczynają się szarpać nawzajem.
                     Abramek zgodził się ruszyć z miejsca. Był po temu najwyższy czas. Byłem
                  zmęczony i zdenerwowany. Martwiłem się o mamę, która jeszcze została w domu.
                  Poszła do mleczarza chrześcijanina, aby zostawić mu nasz adres na wypadek,
                  gdyby ojciec został zwolniony. Dziś rano mama napisała karteczkę i włożyła do
                  szuflady stołu – był to list do taty. Jakie to głupie. Przecież dobrze wiemy, że po
                  naszym wyjściu całe mieszkanie zostanie opróżnione ze sprzętów!
                     Świeży wiaterek chłodził mi kark. Podniosłem głowę. W oknie na mansardzie
                  wystawiono już doniczkę z kwiatami. Wydała mi się znajoma z tamtego czasu,
                  z końca lata – tak odległego, a przecież w istocie niedawnego – gdy uciekałem
                  przed Niemcami idącymi na Łódź. Wówczas w donicy były czerwone pąki kwiatów.
                  Azalia zakwitnie ponownie, pomyślałem. Ona pozostała taka sama. Ale ja się
                  zmieniłem w tym czasie, kiedy zdążyła stracić kwiaty i zaczęła się sposobić do
                  ponownego kwitnięcia. Tamta droga, we wrześniu, też tędy wiodła. A przecież
                  była to inna droga. Wówczas byłem przerażonym chłopcem, który ucieka przed
                  nieokreślonym wrogiem. Dzisiaj jestem „głową rodziny” – i już znam wroga.
                  I jeszcze coś: wówczas wokół mnie i ze mną szło całe miasto. Teraz część mia-
                  sta wygląda przez okna lub wystaje na chodnikach, przyglądając się, jak wróg
                  przegania drugą jego część. Wówczas szedłem z Bronkiem – a dzisiaj Bronek,
                  o ile żyje, jest ze swoją mamą gdzieś, na jakiejś ulicy albo w jakimś domu. Przed
                  nimi kolejny dzień wojny. Nic więcej.
                     Abramek zwrócił moją uwagę na grupkę mężczyzn, którzy właśnie nadchodzili:
                  długie kapoty, rozhuśtane pejsy, kilkadziesiąt okrągłych kapeluszy. Kilku z nich
                  niosło wspólnie na ramionach coś otulonego w biel. Wokół nich w ciasnym krę-
                  gu – kapelusz przy kapeluszu, broda przy brodzie – tłoczyli się pozostali niczym
                                                           16
                  rodzaj ruchliwej warty przybocznej. „Sejfer Tojre  idzie do getta” − szeptano
                  wokół nas. Dziwiłem się sympatii, którą odczuwałem do niosących Sejfer Tojre
                  – to była nie tyle sympatia, ile podziw, że myślą o czymś takim, podczas gdy
                  wszyscy inni są zajęci swoimi sprawami.





                  16   Księga Tory w formie zwojów (jednego lub kilku) przechowywana była w synagogach w szafie ołta-
                     rzowej (aron ha-kodesz). Żydzi uciekając podczas pogromów i wojen, zabierali z sobą święte księgi,
                     które były symbolem trwania narodu.                               17
   14   15   16   17   18   19   20   21   22   23   24