Page 19 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 19

powiedzonka czy wyrażenia, przez to, że zadawał się ze zdziecinniałymi starusz-
                   kami. Ale w oczy go chwalili i schlebiali mu, jaki to z niego dobry, sprawiedliwy
                   nadzorca. Stali się dla niego uprzejmi, kłaniali mu się w pas i dziękowali mu.
                      Jak żołnierze podczas musztry stali prosto, każdy przy swoim palniku, od-
                   wróceni do Bunima plecami – rodzina przy rodzinie, sąsiad przy sąsiedzie. Para
                   z garnków zacierała ich kontury, oddalała ich od niego. Akurat w ten sposób lepiej
                   ich widział i słyszał. Siedział przy biurku, rozdzielał numerki, dodawał, przeliczał,
                   pilnował zegara. Do jego uszu dochodził bezustanny szum maszynek i rozmów.
                   Pod grubą księgą rachunkową leżało kilka luźnych kartek, a w kieszeni na pier-
                   siach Bunima czekał pogryziony ołówek. W godzinach szczytu nie wyjmował ich.
                   Był wtedy jak gąbka, w którą wsiąkają urywki zdań: „Prezes się śmiał... Prezes
                   płakał... Prezes dziś zadowolony... Prezes dziś lata jak wariat...” Sypano przysło-
                   wiami: „Kiedy car jest przeziębiony, kaszle cała Rosja”. Filozofowano: „Wiecie,
                   dlaczego nosimy gwiazdy Dawida? Bo Bóg powiedział do Abrahama: Będziecie jak
                   gwiazdy...”; „W dniu, w którym się urodziłem, gorzko płakałem. Każdy następny
                   dzień wyjawiał mi powód”. Wzdychano: „Cała wina owcy polega na tym, że wilk
                   jest głodny”...
                      Wokół kwietnych fajerek punktu gazowego getto zbierało się jak na scenie –
                   i w świetle jupiterów z palników, w kłębach pary, poprzez rozmowy, westchnienia,
                   śmiech, dowcipy i piosenki odgrywali przed Bunimem swoje życie. Mrugał krótko-
                   wzrocznymi oczami. Widział i wchłaniał w siebie to, co widzi. Wchłaniał i zapominał.
                   Wchłaniał kolejne sceny i znowu zapominał. Dopiero później, kiedy kolejki na
                   zewnątrz się kończyły, gdy w punkcie gazowym paliły się z cichym szumem już
                   tylko dwa-trzy palniki, przy których stało tylko parę osób odwróconych do niego
                   plecami – wtedy ostrożnie, chyłkiem, wyciągał spod księgi rachunkowej swoje
                   kartki i zasłaniając je ramieniem, jakby chcąc je ochronić, zaczynał przesuwać
                   ołówkiem po białych liniowanych stronach. Wtedy powracało do niego zobaczone
                   i zasłyszane. Te obrazy nie były jednak identyczne, lecz przekute, skrystalizo-
                   wane. Było to powietrze, którym oddychały jego wersy i to ono było prawdziwe.


                                                    *



                      Berkowicz przestał biec naprzeciw zawiei. Był zmęczony. Skręcił w boczną
                   uliczkę i posuwał się wolno do przodu, trzymając się jedną ręką ścian domów,
                   aż doszedł do punktu gazowego. Korytarzyk był pusty, więc odetchnął z ulgą.
                   Nikt na niego nie czekał. Strząsnął z siebie śnieg i otworzył drzwi. Podbiegł do
                   maszynek i przytupując zapalał je jedną po drugiej. Palniki zakwitały czerwonym
                   kwiatem płomieni. Po pomieszczeniu rozszedł się przyjemny szum. Wszystko
                   wokół poweselało. Berkowicz miał wrażenie, że nie jest sam. Jakby jakiś żywy,
                   ciepły oddech czekał tu, by go powitać. Zrzucił z siebie płaszcz, zaczerpnął wody   17
   14   15   16   17   18   19   20   21   22   23   24