Page 22 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 22

rozbrzmiewało echem drżących światów. Poemat miał w sobie uroczysty majestat
                 czerni.
                   Nienawidził tego majestatu, lecz się go kurczowo trzymał. Z wysiłkiem próbo-
                 wał się od niego uwolnić, chciał go za wszelką cenę ukształtować według swojej
                 woli. Chciał wyrazić prawdę, nagą i nieobrobioną. To z nią się borykał. Kiedy brał
                 do ręki ołówek i z uporem zaczynał wplatać w swe dzieło podchwycone obrazy,
                 zasłyszane dźwięki, kiedy nadawał im formę w wersach – prawda rzeczywiście się
                 ukazywała, ale była inna niż ta z chaotycznego dnia. Walka między tymi dwiema
                 prawdami toczyła się bez przerwy. Z zaciśniętymi zębami, z przygryzioną wargą,
                 Bunim rzucał się na swoje cyzelowane strofy, pragnąc zedrzeć z nich wszelką
                 ozdobę, by stały się wyraźne, uczciwe i jak najbliższe pierwotnemu obrazowi. Ale
                 wszystko, co udawało mu się wydobyć, też było cyzelowane i majestatyczne...
                 A w jakimś załomie jego duszy, ponad tyglem tych zmagań, gruchał pokornie,
                 z wdzięcznością, bezczelny gołąb – radość tworzenia. Jego również nienawidził,
                 nienawidził tej radości, za sprawą której chodził z podniesioną głową, która go
                 scalała. A on się jej kurczowo trzymał, bo była jego przeznaczeniem i nie mógł
                 bez niej żyć.
                   Gdzieś w środku dnia wybiegł z menażką do najbliższej kuchni. Przyniósł
                 stamtąd trochę rzadkiej, gorącej zupy, którą wypił nie używając łyżki, jak rano
                 wrzątek. Nic z tego nie zapamiętał, ani biegu do kuchni, ani picia zupy. Jego
                 samego przy tym nie było – było tylko jego ciało.
                   Potem nadeszły dwie dziewczynki, chude jak patyki, z pustymi rękami, bez
                 garnków. Zęby im szczękały, miały sine wargi. Ich oczy bezczelnie żądały, a usta
                 wstydliwie prosiły, by pozwolił im się ogrzać. Bunim zerwał się z miejsca i zapalił
                 dla nich wszystkie palniki. Ognisty wieniec objął dziewczynki i jego. Dziecięce
                 wargi od razu roztopiły się w uśmiechu. Chude nogi odtajały, ciała i twarze otwarły
                 się jak pąki. Dziewczynki trzymały się za ręce i skakały od jednego palnika do
                 drugiego. Śmiały się. Tańczyły. Tańcząc weszły w Bunima, przetańczyły przez
                 niego. Widział je i nie widział, słyszał i nie słyszał. Pisał.
                   Po jakimś czasie, kiedy podniósł głowę, w pomieszczeniu było ciemno. Palniki
                 były wyłączone. Aż weszła jakaś kobieta z malutkim garnuszkiem, opatulona
                 szalem i palnik znowu się rozszumiał. Kobieta w podartym szalu w kolorze
                 błota stała nad garnuszkiem i też tańczyła. Trepy jej stukały. Machała rękami
                 schowanymi pod szalem jak skrzydłami. Płomień jej nie rozgrzał. Potrząsała
                 głową i ciągle coś mówiła, do siebie, do garnuszka, do Bunima: – Ech, Żydzi to
                 nie świnie, wszystko zjedzą. Te konserwy z buraków już dwa lata temu nadawały
                 się do wyrzucenia. Trzeba mieć okulary, żeby w tej wodzie dostrzec kawałek
                 ziemniaka...
                   Po niej wszedł wyrośnięty chłopak z ośnieżonymi, sztywnymi od mrozu pejsami
                 wystającymi spod chusty, którą owinął sobie głowę. Jeszcze jeden płomień się
                 rozszumiał. Chłopak otworzył nad garnkiem jakąś niewielką księgę, zaczął się
           20    kołysać i rytmicznie szeptać, kosztując przy tym zupę, jakby wymawiał zaklęcie
   17   18   19   20   21   22   23   24   25   26   27