Page 20 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 20

do menażki i postawił ją na bocznym palniku. W taki dzień, kiedy maszynki stały
                 puste, mógł sobie zaraz z rana pozwolić na coś ciepłego do picia. Jak zwykle
                 poczuł się winny wobec Miriam i Blimele. Zamienił plac warzywny, gdzie mógł
                 czasem dostać marchewkę bądź brukiew, na punkt gazowy, ten drogi mu kącik.
                 Nie próbował uspokoić wewnętrznego kłucia. W końcu już dawno zrobił z Miriam
                 i Blimele wspólniczki swojego wielkiego dzieła. To była cena, jaką płaciły. A po-
                 czucie winy było ceną, którą sam płacił. To, na co się zamierzył, wymagało ofiar,
                 poświęcenia. Wymagało krwi i potu, nawet oddania życia i wiedział, że inaczej
                 się nie da.
                   Zgasił wszystkie palniki. Pomieszczenie znów poszarzało, pociemniało,
                 wypełniło się szalejącą na dworze zawieruchą. Podszedł do stolika, wyjął z kie-
                 szeni wilgotną kartkę papieru i ołówek. Usiadł i przytknął do ust gorącą me-
                 nażkę. Wrzątek i rozpalony blaszany brzeg naczynia parzyły mu wargi i język.
                 Czuł, jakby pił mocną wódkę. Gorąco rozeszło mu się po członkach, dotarło do
                 mózgu. Zachłannie sięgnął po kartki papieru leżące pod księgą rachunkową.
                 Wspaniale było mieć przed sobą tyle wolnych godzin. Nie miał prawa ich zmar-
                 nować. Musiały zostać zużyte jak skarb – oszczędnie, z rozwagą. Był wdzięczny
                 zawiei, był wdzięczny, że ludzie nie mają czego gotować. Buraki konserwowe
                 można było podgrzać w domu, spalając choćby kawałek papieru. Rozgotowane
                 i tak były bez smaku. W dodatku trwało wysiedlenie... Tak, jego dzieło żywiło się
                 nieszczęściami, rosło na nich. I chociaż pragnął, by punkt gazowy wypełnił się
                 jak najszybciej ludźmi, parą i rozgardiaszem, by wszystkie palniki były w użyciu,
                 a nawet by kolejka ciągnęła się aż za drzwi – to jednak dobrze mu było w tej
                 ciszy. A groza, jaką budziła, ostrzeżenie, które w sobie niosła, dodawały tylko
                 siły ołówkowi, ponaglały go.
                   Pisał. A kiedy to robił, stary zegar na ścianie zmieniał rytm. Tracił orientację,
                 zaczynał spieszyć się, gonić, połykając i przeskakując całe godziny. Od czasu do
                 czasu Bunim z przyzwyczajenia na niego spoglądał. Krótkowzroczne, zmęczone
                 oczy mrugały z niedowierzaniem. Stary zegar odrąbał cały kawał dnia. A gdzie
                 był w tym czasie Bunim? Czy godziny, które mu uciekły, w ogóle zaistniały? Czy
                 je przeżył? Kiedy? Jak? To jasne, zegar płatał mu figle. Drwił sobie z niego jak
                 sąsiedzi, jak „konsumenci”. Trzeba by go nastawić, uregulować. Powinien być
                 punktualny. Bo to zegar był prawdziwym panem punktu gazowego. Ale kogo
                 zapytać o właściwą godzinę? – Czy prawdziwy czas krył się w miarowym rytmie
                 napisanych wersów? Czy w pędzie zawiei? A może nadejdzie jakiś „konsument”
                 z rondelkiem i poda właściwą godzinę?
                   Twarz Bunima pochylała się nad papierem. Biegła po nim ręka z niecierpli-
                 wym ołówkiem. Rozregulowany zegar przekreślał czas szpikulcami wskazówek.
                 Bunim już mu się poddał. Niech robi, co chce. On, Bunim, był tu, a zarazem go
                 nie było – podobnie jak czas. Jedyne, czego teraz pragnął, była czujna cisza
                 w nim samym, cisza rozlanego, jeszcze nie ostygłego ołowiu, świeżo wylanego,
           18    gorącego asfaltu, w którym musiał wyryć i utrwalić ślady swoich bohaterów.
   15   16   17   18   19   20   21   22   23   24   25