Page 14 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 14

Mam na myśli... mam na myśli miłość. To się u mamy powiększa.
                   Blimele uspokoiła się. Obiema dłońmi wytarła twarz, rozpogodziła się: – Opo-
                 wiesz to wszystkim, mamusiu? Każdemu, kogo spotkasz, powiesz: Dzień dobry,
                 będziemy mieć braciszka albo siostrzyczkę?
                   Posiłek był skończony. W pokoju było jasno, słonecznie i cicho. Bunim po-
                 nownie zabrał się do pisania.
                   W nocy nad gettem rozpętała się zawierucha.


                                                 *



                   Po ciemnym wnętrzu domku rozpaczliwie miotał się wiatr. Jak schwytany
                 w klatkę wirował w każdym kątku i rzucał się o ściany, chcąc je rozeprzeć, by
                 uwolnić się z potrzasku. Wcisnął się między fajerki zimnej kuchni i tam huczał,
                 jakby był zimnym, dzikim ogniem, wciąż na nowo wciąganym i połykanym przez
                 labirynt rur. Z tępym, rozciągłym wyciem wołał o pomoc do bratniego wiatru na
                 zewnątrz, wolnego i odurzonego białą zawieruchą. A brat-wiatr odpowiadał mu,
                 łomocząc w okiennice domku, wyrywając je z zawiasów powietrznymi palcami.
                 I tak aż do mrocznego przedświtu, kiedy jedna z okiennic w końcu puściła i jak
                 twarda, drewniana ręka zaczęła walić w bezbronną twarz nagiej szyby. Przy
                 obnażonym oknie pędziły tumany śniegu. Dzwoniły o szkło lodowym grochem,
                 wysypującym się bez końca z niewidzialnych białych toreb. Gdzieś na zewnątrz
                 stukał obluzowany kawałek papy, łomotał na wietrze i próbował pociągnąć za
                 sobą cały trzeszczący dach.
                   Wydawało się, że domek za chwilę oderwie się od fundamentów i na ramio-
                 nach wiatru przeniesiony zostanie do wirującego jądra zawiei. Ściany kołysały się
                 niczym byle jak zszyte kartki papieru. Załomy ścian były jak papierowe piszczałki,
                 przez które chaos wciskał się do środka i świszcząc wydobywał z powrotem na
                 zewnątrz.
                   Bunim wyciągnął rękę spod okrycia i sięgnął po ubranie. Schował je pod
                 kołdrę do ogrzania. W tym czasie macał krzesło, na którym leżały jego zapiski,
                 poszukując okularów. Były zimne jak lód i też je schował, żeby się ogrzały. Powoli
                 zaczął się ubierać, nie wychodząc spod kołdry. Usiadł i owinął stopy długimi, weł-
                 nianymi szmatami. Potem wyskoczył z łóżka i wsunął nogi w trepy. Mimo grubej
                 warstwy szmat poczuł zimno, więc zaczął szybko przemierzać pokój.
                   – Dlaczego nie wkładasz palta? – zapytała Miriam.
                   Podszedł do łóżka i ściągnął płaszcz, który rozłożyli wieczorem na kołdrze.
                 Spod łóżka wyciągnął kilka starych ksiąg rachunkowych i zrobił z nich daszek nad
                 stopami Miriam, żeby nie czuła zimna. Na palcach podszedł do łóżeczka Blimele,
                 które wyglądało jak namiocik utworzony przez stół i zwisającą z niego chustę
           12    Miriam. Pod tym baldachimem leżało w łóżeczku dziecko wtulone w kołdrę oraz
   9   10   11   12   13   14   15   16   17   18   19