Page 121 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 121

– A co to za medale w klapie jego marynarki?
                – Medale? Otrzymał je za wygrane konkursy tańca. Słyszy pan? Kiedyś wrócił
             do domu z pomysłem, aby tu, w suterenie, zrobić salę taneczną. Za dnia był tu
             warsztat stolarski i zakład perukarski mamy, a nocami pomieszczenie zamieniało
             się w salę taneczną. Tańczono na tych kilku deskach. Josi przyprowadzał chło-
             paków i dziewczyny z podwórka, z ulicy. Sprowadził też mistrza tańca „Cynusia”.
             To niewysoki mężczyzna, ale za to prawdziwy specjalista w swojej dziedzinie.
             Mojsze Icl przygrywał na klarnecie, a „Cynuś” wraz z Josim uczyli. „Cynuś” przy-
             śpiewywał do muzyki: „Tra-ra-ra – raz – dwa – trzy i do pomyj, raz – dwa – trzy
             i z powrotem do szafy. Do szafy i z powrotem do pomyj”. Ale mój Josi robił takie
             błazeńskie wygłupy, że po jakimś czasie nie miał już kogo uczyć… – tutaj Szolem
             zamyślił się, jakby coś rozważał. Potem wstydliwie spuścił oczy i uśmiechnął się:
                – A teraz, panie Cukerman, kiedy zna pan już całą rodzinę, pokażę panu
             również moją narzeczoną.
                Chłopiec wyjął drugi album, zrobiony własnoręcznie i pięknie rzeźbiony, po
             czym pokazał Samuelowi fotografię prześlicznej dziewczyny o gęstych, falujących
             włosach. Spod wąskich brwi spoglądały łobuzerskie i kokieteryjne oczy. Ledwo
             dostrzegalny uśmiech igrał na jej małych, na wpół otwartych ustach.
                – Piękna! – ożywił się Samuel.
                – Tak. Ale moi rodzice mówią, że ona nie jest dla mnie.
                – Dlaczego?
                – Czy ja wiem? Ale już zbyt długo jesteśmy razem, aby zrywać.
                – Dlaczego miałby pan z nią zrywać?
                – Tylko tak mówię… I tak bym nie mógł, nawet gdybym chciał… – twarz
             chłopca okryła się płomiennym rumieńcem, a jego szkliste oczy zrobiły się
             jeszcze bardziej szkliste. Potok słów urwał się, więc Samuel, udając, że nie do-
             strzega jego zakłopotania, spojrzał na zegarek. Zaczął powoli zapinać płaszcz.
             Szolem zauważył ten ruch. – Już chce pan iść, panie Cukerman? – zamrugał.
             – Pan jest prawdziwym specjalistą: zaczęło się od fotografii, a skończyło na
             biografii…
                Samuel wstał. Opowieści Szolema kotłowały się w jego umyśle. Wieczór
             przy łóżku chorego chłopca nie był stracony. Teraz wiedział, że zbieranie materia-
             łów do książki dopiero się zaczyna. Przyszła mu do głowy Matylda. Zastanawiał
             się, co by powiedziała, gdyby zobaczyła go tutaj, przy łóżku chorego, bałuckiego
             chłopaka w czasie, który miał spędzić z nią. Spojrzał łobuzersko na Szolema:
                – Powiedz mi, młody człowieku, czy kiedyś, jeśli spotkamy się podczas tej
             pańskiej walki klasowej, będzie pan pamiętał, że opowiadał mi o swoim życiu?
                Szolem niepewnie zerknął na Cukermana. Ale szybko odzyskał pewność siebie.
                – To, co warto zapamiętać, panie Cukerman, zapamiętuje się na zawsze.
                – To znaczy, że gdy na przykład wybuchnie rewolucja, będzie pan mógł mnie
             zabić z zimną krwią?
                – Nie wiem, panie Cukerman. Nigdy nikogo nie zabiłem.              119
   116   117   118   119   120   121   122   123   124   125   126