Page 123 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 123

– Wie pan, panie Cukerman… – wykrzyknął Szolem całkiem już zmieszany.
             – Wygląda, jakby mi pan zazdrościł!
                – Zazdrościł? – Samuel opuścił dłoń. – Nie wiem. Jedno jest pewne: nie
             zamieniłbym się z panem. – Szybko wciągnął skórzane rękawiczki. – Niech pan
             nie zapomni powiedzieć ojcu, aby jutro przyszedł w sprawie mojej szafy.
                Jeszcze raz objął wzrokiem całą suterenę i skierował się ku drzwiom.



                                               *


                Icie Meir i cała rodzina wrócili z wesela Grety prawie o świcie. Szolem nie
             słyszał, jak weszli. Spał zmęczony gorączkowym snem, a gdy się obudził późnym
             rankiem, piwnica żyła swoim normalnym, codziennym rytmem.
                Icie Meir i Josi już stali przy warsztacie. Szejna Pesia czesała peruki. Mo-
             tla, najstarszego z nieżonatych braci, który pracował u obcych, już nie było
             w suterenie. Spojrzenie Szolema padło najpierw na zamarznięte okienko,
             następnie na zakurzoną lampkę elektryczną, a potem na piec, na którym
             monotonnie bulgotało w garnku. Para wartkim strumieniem wydobywała się
             spod pokrywki, gromadząc się pod szarym, wilgotnym sufitem. Stamtąd zaś
             powoli i leniwie mglista chmura podążała w kierunku drzwi. Chory chłopiec
             ciężko obrócił się na łóżku. Ciało było jakby obce. Łamało go w kościach, a gar-
             dło znowu piekło. Zawołał Szejnę Pesię. Nie usłyszała go, ponieważ pomiesz-
             czenie wypełniały dźwięki hebla Iciego Meira, młotka Josiego i bulgocącego
             garnka.
                – Mamo! – zachrypiał ze wszystkich sił.
                Szejna Pesia spojrzała na niego, po czym porzuciła swoje „głowy” i podeszła
             do pieca. Zaraz potem zbliżyła się do łóżka z parującym talerzem owsianki.
             Szolem poczuł, że zaczyna go mdlić na sam jej widok. Ręka Szejny Pesi już była
             na jego czole.
                – Ale rozpalony! – krzyknęła do Iciego Meira.
                Icie Meir, obsypany trocinami i drzazgami, podszedł do łóżka. Jego szorstka
             dłoń potarła policzek Szolema.
                – Tak, rozpalony – zgodził się z Szejną Pesią i popatrzył na nią pytająco,
             jakby czegoś oczekiwał.
                Szejna Pesia skrzywiła zmęczoną, pomarszczoną twarz:
                – Co tak stoisz? Popraw go na poduszce.
                Icie Meir pomógł Szolemowi usiąść.
                – Poci się, to wszystko – uspokajał żonę. – Wypoci chorobę i wszystko będzie dobrze.
                Para z talerza biła Szolemowi prosto w twarz. Zamknął oczy. Szejna Pesia
             nie miała cierpliwości.
                – Otwórz usta! – poleciła tonem, który uniemożliwiał jakikolwiek opór.   121
   118   119   120   121   122   123   124   125   126   127   128