Centrum Dialogu im. Marka Edelmana
  • EN

Zachodni Żydzi o getcie

Pierwsze siedem miesięcy w gettcie Litzmannstadt. Przelotne wrażenia i obrazy - Bernard Heiling

felieton „Pierwsze siedem miesięcy w getcie Litzmannstadt. Przelotne wrażenia i obrazy”
APŁ, PSŻ 1101, s. 41–46.

1942, maj 25 – Bernard Heilig,

28-godzinna podróż. Cel jej do ostatniej chwili niepewny. Jest faktem niezbitym, że z każdą godziną jazdy oddalamy się od Pragi w kierunku Wschodu. Pociąg z deportowanymi albo jak ich oficjalnie nazywano ewakuowanymi zatrzymał się w szczerym polu. Był to drugi transport z Pragi w liczbie tysiąca osób. Żydowscy „policjanci” oskrzydlają i prowadzą gromadę mężczyzn, kobiet, dzieci i starców podczas gwałtownego gradu. Policjanci! Można ich poznać po czapce, opasce z tarczą Dawida na ramieniu, po pałkach w ręku trzymanych. Z początku uważaliśmy te zupełnie nam obce postacie za urzędników gminnych, którzy mieli nas na dworcu podejmować.

Z bagażem na plecach i w rękach posuwaliśmy się naprzód. Wąż ludzki został wyprzedzony przez wozy. Transportowały one do jakiegoś oderwanego budynku bagaże, zostawione przez nas w pośpiechu w wagonach i na gołej ziemi na rozkaz eskorty (jeszcze brzmi nam w uszach to głośne, ryczące „szybko, szybko, marsz”). Następne wozy był ciasno naładowano obydwojga płci starcami i chorymi, którzy do marszu byli zupełnie niezdolni, ciężko chorzy, osłabieni wiekiem już teraz, nim wszczęli nowe życie. Wszystkim wozom towarzyszyli policjanci, po dwóch, po trzech siedzieli wśród ładunku ludzkiego lub na stosach paczek.

Obok rogatek na dworcu kolejowym stał siwowłosy dostojny pan. Poinformowano nas, że to jest Prezes. Otaczali go mężczyźni, na których piersi i plecach widniała żółta gwiazda. Wiedzieliśmy z niemieckich pism, z „Reichu” i innych, że to są znaki rozpoznawcze Żydów w Polsce, zaprowadzone przed dwoma laty. U nas dopiero przed miesiącem wydano rozkaz noszenia tarczy znaku Syjonu na lewej piersi.

U przejazdu stałą grupa umundurowanych Niemców, czekały auta, duże ładne wozy; świadczyły one o randze i dostojności tych, którzy zjawili się na nasze przybycie. Kiedy zadowalający ich pochód deportowanych wkroczył do getta, limuzyny ruszyły w kierunku miasta.

Niedostatecznie ukrwiony mózg, który z odrazą odbiera wrażenia, z odrazą je przechowuje i z odrazą bez zmiany przekazuje, przypomina sobie jeszcze jakiegoś osobnika, kręcącego z aparatu filmowego.

Przeszliśmy przez zakratowaną bramę. Słowa napisu zdradzają „Warta getta”.

Niemiecka straż w pełnym uzbrojeniu stoi przed budką wartowniczą... Przekroczyliśmy teren getta. Staliśmy się częścią składową nowej warstwy ludności.

Zwano nas oficjalnie „nowoprzesiedleni.”, powszechnie „ci nowi”, a częściej „Niemcy” („Datschen” w języku żydowskim).

Droga wydawała się nam niesłychanie długa. Prowadziła ona z początku przez wolne pole, zmieniła się potem w okolicę o małych przeważnie nowych zabudowaniach, w końcu wcisnęliśmy się między rzędy domów. Ale cóż to były za domy! Teraz zdaliśmy sobie sprawę: jesteśmy w getcie.

Od naszych ziomków, nieco dawniejszych „nowoprzesiedlonych”, którzy przed kilku dniami jako pierwsza partia deportowanych przybyli, słyszeliśmy na powitanie rzeczy, przed którymi wzdrygaliśmy się; słowa straszne o stosunkach tutejszych, a zwłaszcza o niesamowitym głodzie. „Nie może być gorzej” słyszeliśmy od członków pierwszej grupy praskiej. Wyraz ich twarzy potwierdzał prawdziwość słów. Niesamowite wrażenie wywarł na nas ogromny, czerwony kościół i krucyfiks pośrodku getta. Stanęliśmy przed wielkim budynkiem z wielką bramą. Byliśmy u celu: Hausedenstrasse [!] 37 (Łagiewnicka 37).

Nasze pierwsze miejsce pobytu w getcie, właśnie ów duży budynek na Hausedenstr 37, został z naszego powodu pozbawiony właściwego znaczenia: był to dawny Szpital dziecięcy Przełożonego Starszeństwa Żydów w Litzmannstadt Ghetto. Przynależność do Prezesa, jego prawa własności podkreślane były wszędzie, we wszystkich oficjalnych napisach, na wszystkich szyldach: czy to szło o Uzdrowisko dla Dzieci Przełożonego czy to o sklep mięsa, towarów kolonialnych, sklepy rozdzielcze chleba, czy też o kuchnię nr 372 lub 2, sklep dietetyczny lub też Dom Sierot. Wymieniliśmy jedynie niektóre z pośród wielokrotnych i różnorodnych tytułów posiadania. Wszystkie wskazywały na tego samego właściciela, co działało na nas, nieobeznanych jeszcze z życiem getta, w sposób szczególny. Nie wiedzieliśmy podówczas, że jest tu związana z dość skomplikowanym ustrojem kolektywnym, w którym wszelka inicjatywa prywatna była zupełnie wykluczona. Reprezentantem tej formacji był właśnie Przełożony Starszeństwa Żydów getta w Litzmannstadt. Stanowił on postać więcej niż tylko symboliczną. Jemu zostały przydzielone własności dotyczące wszelkich zakresów działania: fabryk, warsztatów i innych placówek.

Tej okoliczności więc, że otrzymaliśmy względnie przyzwoity budynek, który służył celom szpitalnym, zawdzięczamy ów komfort: toalety z wodą, które co prawda po większej części odmawiały posłuszeństwa, bo nie dorosły do spełniania żądań 1 000 ludzi (liczba ta później powiększyła się, gdyż przybyła część III transportu praskiego).

Wodę doprowadzało się tylko za pomocą jedynej pompy na podwórzu. Wody w całym wielkim gmachu nie było; temu złu zaradzono nawet, sporządzono miejsca do mycia w połączeniu z kuchnią, tak że nawet mieliśmy ciepłą wodę o określonej godzinie.

Ten rodzaj łazienki (bez wanien) z swymi ośmioma kranami nad dwoma blaszanymi ściekami, tak bardzo prymitywny, o charakterze koszarowym, te toalety często nie do użytku i przez odpowiednie ustępy na podwórzu zastępowane, urobiły naszemu transportowi opinię najlepiej zaopatrzonego w wodę bieżącą i WC. I tak też było w rzeczywistości, ubikacje były nowe, nieużywane, wolne od insektów, co stanowiło rzecz bardzo wielkiej wagi.

25 maja 1942 r. B. H

Kronika Getta Łódzkiego/Litzmannstadt Getto 1941-1944, wyd. J. Baranowski, Krystyna Radziszewska i inni, Łódź 2009, t. 5, s. 207-212.

© 2020 Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi.