Page 412 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 412

Ale i on ostatnio nie miał czasu dla Michała. Gorączkowo malował, wykańcza-
                 jąc wszystkie obrazy, jakby szykował je na wystawę. Tak gorliwie poświęcał się
                 temu, że nie mógł pozwolić sobie na pogaduszki, a obecność gościa irytowała
                 go. A jeśli Winter nie był rad kogoś widzieć, to z przyjemnością dawał mu to do
                 zrozumienia. Nawet milczenia Michała nie był w stanie znieść: – Kiedy twoja
                 Dziunia kręci mi się tutaj – powiedział gromkim głosem – też mnie to irytuje.
                 Ale ona jest tak odległa wobec tego, co ja robię, tak całkowicie poza tym, że nie
                 może mieć na mnie wpływu. Ale ty… jesteś jak deszcz jesienny. Dręczy mnie
                 nawet twoje milczenie. Nie chcę cię tutaj. Przyjdź w wieczór szabatowy… Szabat
                 mam zarezerwowany dla gości.
                   Michał nie miał mu tego za złe. Cieszyłby się nawet, że Winter ma tak wiele
                 energii i jest tak pewny siebie, gdyby nie to, że nawet on sam – lekarz, nie spo-
                 dziewał się tego po swoim pacjencie.
                   Pewnego razu, po takim przyjęciu przez Wintera, Michał poszedł na Marysin,
                 aby poszukać Gutmana, który mieszkał obok błotnistego, zaśmieconego poletka,
                 w pobliżu kopców. Jego domek był na wpół zawalony i jedyny pokój, który pozostał
                 w nim nieuszkodzony, zajmowało atelier Gutmana. Na zewnątrz budyneczek był
                 ziemisto czarny, okiennice – połamane, belki przegniłe. W środku jednak wyglądał
                 niemal jak małe muzeum. Pokój był odmalowany na biało i obwieszony obrazami.
                   Obrazy współgrały ze sobą poprzez tonację barw, kolory tęczy. Gutman nie
                 mieszał barw, używał czystych błękitów i żółci, ognistej czerwieni i ostrych brązów.
                 Choć obrazy przedstawiały życie w getcie, czyli sceny zupełnie niewesołe, jednak
                 kolorystyka sama w sobie była optymistyczna, jasna i sprawiała, że ściany swą
                 wielobarwnością przypominały wiejskie makatki.
                   Tutaj, w swoim atelier, również Gutman wyglądał radośnie. Był rozmowny
                 i przyjął Michała z tą samą co dawniej serdecznością. – Rozumiesz Michale –
                 z dumą wskazał na ściany – Chagall miał rację, kiedy powiedział, że kolor jest
                 stanem duszy… ten nowy ton barwy… widzisz? Tak się czuję obecnie. Pracuję
                 bez przerwy. Będziesz się śmiał, zgadnij, co robię? Tak, szykuję wystawę na czas
                 po wojnie. Jak tylko usłyszę, że nadeszło wyzwolenie, spakuję wszystko, co tutaj
                 widzisz, załaduję na wóz i wyruszę z miasta do miasta, z kraju do kraju… Niech
                 świat zobaczy… – Ugościł Michała kawałkiem chleba i chochlą kawy. – Jedz ze
                 spokojnym sumieniem – przekonywał go – mam mecenasa bracie, wielkiego
                 mecenasa. Słyszałeś o „świętym Kamaszniczku”? Maluję jego żonę z córeczkami.
                 Pół bochenka chleba tygodniowo do końca wojny. Jak ci się to podoba? Myślisz,
                 że on wspiera tylko mnie? Pomaga też innym. Na przykład Berkowiczowi, który
                 pisze wielkie dzieło: piórem robi to samo, co ja pędzlem. Rozumiesz, Michał?
                 Istnieje pewien związek między piórem, pędzlem i karabinem. A związek ten spo-
                 czywa w tym, co je różni. – Michał twierdząco pokiwał głową w stronę Gutmana.
                 Oto jest przyjaciel, któremu Michał nie był bardziej potrzebny niż on Michałowi.
                 – Kiedy wyobrażam sobie – kontynuował Gutman – jak gwiżdżą syreny i brzmią
          410    dzwony kościołów, oznajmiając tę dobrą nowinę, czuję, że eksploduję z napięcia.
   407   408   409   410   411   412   413   414   415   416   417