Page 410 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 410
gdzie siedziała Rachela Ejbuszyc. Dziewczyna miała twarz zwróconą w stronę
piecyka i Berkowicz chłonął w siebie jej wygląd, razem z dźwiękiem głosu, który
rozbrzmiewał wciąż na tej samej wysokości, utrzymując ten sam tembr. Pełne
wargi Berkowicza poruszały się rytmicznie, jakby wygłaszał jakąś niezrozumiałą
przemowę. Wspierając się na ramieniu Berkowicza siedział nieznany młody czło-
wiek, obok niego – parę obcych kobiet, a dalej dziewczyna z rudymi włosami,
Estera. Jej twarz jaśniała, wydając się niemal przeźroczysta, ciemnorude włosy,
w połowie zacienione, ostro kontrastowały z bladością twarzy. Jej żylaste ręce
leżały swobodnie na brzuchu i Michał od razu poznał, że jest w ciąży. Wróciło
do niego odległe, niejasne wspomnienie. Był pewien, że kiedyś przyjął poród jej
dziecka. Martwego dziecka. Ale ta pewność była jak ze snu, może kiedyś we śnie
zobaczył siebie przy jej łóżku porodowym.
Obok Estery siedział skrzypek Mendelssohn, przyjaciel z odległych czasów. On
też stał się dawnym przyjacielem. Widywali się rzadko i mieli sobie coraz mniej
do powiedzenia. Mendelssohn popadł w apatię, otępienie, żył wpół uśpionym
życiem. Zajmował się utrzymaniem egzystencji ciała, kupowaniem papierosów
i pielęgnowaniem dłoni. Tylko od czasu do czasu, kiedy potrzebował czegoś,
czego Winter nie mógł mu załatwić, odwiedzał Michała. Twarz Mendelssohna
nie wyrażała żadnych uczuć, żadnego poruszenia głosem, który rozlegał się
w pokoju. Michał widział usta Mendelssohna, z ostro zarysowanymi kącikami
opadającymi ku dołowi, wyraźnie odcinały się po obu stronach brody. Z pełnego
cierpienia wyrazu jego ust Michał wyczytał informację o tym, że Mendelssohn
przestał komponować.
Deklamujący głos zaczął się zmieniać, przyspieszał, brzmiał coraz bardziej
bojowo, dramatycznie. Michał rozumiał każde słowo z osobna, każde zdanie
– a jednocześnie nie rozumiał nic. Cóż to był za dziwny, długi, niezrozumiały po-
emat! Słowami wikłał się wokół dachów domów, opiewał kościół z czerwonymi
wieżami i martwym zegarem, opisywał wrony zmożone chorobą, każda wrona
– dom w getcie. Rozpostarte wronie skrzydła stawały się dachem nad pustym
gniazdem. W poemacie była mowa o łóżku spalonym jako podpałka, a łóżko to nie
było puste, lecz zajęte przez ciała mężczyzny i kobiety. Kiedy głos mówił o ogniu,
który je pochłonął, wydawało się, że sam, razem z wypowiadanymi słowami, we-
spół z łóżkiem wskoczył w płomienie i z ich wnętrza opowiada o czymś dzikim,
aż niepostrzeżenie przeszedł w histerię spowodowaną bólem nie do zniesienia.
– Dosyć! – zawołał ktoś ze słuchaczy.
Potok mowy został wstrzymany, głos umilkł. Przez chwilę słuchacze siedzieli
nieruchomo. Coś jeszcze wisiało w powietrzu, coś, co należało przeczekać – jak
dym, który musi się rozwiać po pożarze. Winter otworzył oczy i zamachał ręką:
– Cudowne! Cudowne! – emocjonował się gromkim głosem.
Nikt się nie odezwał. W pokoju panowała cisza. Zgromadzeni, w liczbie dwu-
dziestu osób, siedząc na podłodze, ściśnięci ciałami, zobaczyli, jak deklamująca
408 postać zamarła w bezruchu. I nagle spod kanonki znów popłynął głos: rytmicznie,