Page 411 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 411
z początku lekko drżąco wznosił się i opadał, ale szybko wspiął się na wyżyny
i tam osiadł, z werwą rozwinął żagle ponad ciszą, malując obrazy jak łódki, które
niesione na falach pojawiają się i nikną rytmicznie. Głos mówił o strugach deszczu,
które były jak zapłakana broda pobożnego ojca, opowiadał o jesieni i o wyschłych
pompach, które piszczą, skrzypią, nie mając już ani kropli wody i wzywają zimę,
która zamrozi ich troski. Głos snuł opowieść o niebie bez ptaków i mieście bez
dzieci. Wkrótce zrobił się cięższy, gorętszy i znów zaczął popadać w histeryczne
tony. W pokoju słychać było westchnienia, pomruki – rodzaj kontrmelodii, którą
zebrani wznieśli, aby bronić się przed rozpaczą głosu.
Michał wstał i zaczął się przepychać między zebranymi. Ręka, która zapaliła
światło, należała do Gutmana. Michał złapał go za ramię i przyjrzał mu się. Gutman
miał sporą brodę i wyglądał jak starzec. Był jednak pogodny i ożywiony. – Patrz,
patrz na nią – pokazał na recytatorkę – maluję ją.
Recytatorka, która siedziała przy piecyku, miała rozczochrane blond włosy,
mlecznobiałą cerę oraz pulchne, różowe policzki. Oczy miała lalkowate, okrągłe,
eksplodujące błękitem. Zdawały się patrzeć, ale nic nie widzieć. Jedna, duża,
głęboka zmarszczka przecinała jej czoło pomiędzy szpiczastymi blond brwiami.
Usta – wilgotne i nabrzmiałe – rozciągały się w tępym uśmiechu. Obiema rękami
gładziła podłogę wokół siebie i rytmicznie się kołysała.
– Kim ona jest? – zapytał Michał.
– Itka… coś w rodzaju poetki… Słyszałeś przecież, jak ona improwizuje. To ja
ją tu przyprowadziłem – nie bez dumy stwierdził Gutman. – Na początku zawsze
jest lepsza, zrównoważona. Zwykle jednak, kiedy się zmęczy, popada w taki ton…
Słuchanie jej staje się nie do zniesienia. – Pochylił się do ucha Michała: – Kiedy
zabierano ją ze szpitala dla obłąkanych, uciekła… Parę tygodni temu mijałem
kopce, w których zagrzebaliśmy kartofle i brukiew na zimę, i na samym szczycie
jednego z kopców siedziała ona, tak jak siedzi teraz, i mówiła do siebie. Słucham
i nie mogę się nadziwić… Piękno… Melodyjność… Obrazowość. Już następnego
dnia pozowała mi. Siedzi tak i gada… Aż krzyknę na nią.
Zaczęli rozmawiać o Itce i w mgnieniu oka rozgadali się. Jak zawsze, od
pierwszego spotkania byli siebie bardzo ciekawi.
*
Dziunia była coraz bardziej zaangażowana w działalność organizacji i prawie
nie miała czasu dla Michała. Kiedy czekał na jej przyjście, czytał zwykle opasłe
tomy poświęcone psychologii i filozofii. Próbował też pracować nad manuskryp-
tem Szafrana, ale robota mu nie szła, a to, co przeczytał, zdawało się nie mieć
żadnego związku z problemami, które go interesowały. Często rzucał wszystko
i szedł do Wintera. 409