Page 366 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 366

Zybert rzeczywiście wrócił jako pierwszy i to od niego można się było dowie-
                 dzieć wszystkich szczegółów. Otoczony ludźmi opisywał poufale całe zdarzenie,
                 które miało miejsce nie więcej jak kilka godzin wcześniej. – Więc rozumiecie
                 państwo… – Zaczął wlepiając oczy w zgromadzone damy, ponieważ rzecz doty-
                 czyła romansu. – Ona… Dziewczyna lat piętnastu miała parę zgrabnych nóżek
                 i burzę loków. Jednym słowem, piękność. I wracała sobie z piekarni do domu.
                 Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie, rozumiecie państwo. Tak, wyobraźcie
                 sobie, piętnastoletnie ciało, świeże, smakowite, unosi się nad ulicą Miodową
                 wraz ze świeżym, smakowitym chlebem. – Głos Zyberta zrobił się tak kpiąco-
                 -romantyczny, że niemal podśpiewywał. – A powietrze jest letnie, upajające jak
                 wino, niebo zaś błękitne jak… jak oczy dziewczyny. Jakiego rodzaju żądze potrafi
                 wzbudzić taki podniecający widok!... No, w rzeczy samej, szedł za nią jak zahipno-
                 tyzowany. Kto? Dwudziestoletni wyrzutek. Boso… W spodniach do łydek, brudnej
                 koszuli z dziurami na łokciach. Gdy tylko ujrzał ją przy kooperatywie, zupełnie
                 stracił dla niej głowę. Wyobraźcie sobie, moje panie… Dwoje oczu czarnych jak
                 noc, pali i oblizuje tę księżniczkę, szybującą z chlebem ponad Miodową. Jego
                 nos wypełnił zapach pieczywa i jej ciała… I tak szedł w ślad za zapachem, który
                 zaprowadził go do domu… Po schodach. Szedł boso, więc niczego nie usłyszała
                 ani nie zauważyła… Weszła do pokoju, zostawiając otwarte drzwi, bowiem, zro-
                 zumcie panowie, sama też była upojona. Wyjęła nóż z szuflady. Mieszkała sama,
                 rozumiecie. Wszystkich najbliższych zabrała jej szpera, gdy ona sama ukrywała
                 się na strychu, ponieważ sądziła, że w wieku piętnastu lat jest jeszcze za wcześnie
                 iść podczas szpery na wywózkę. Uszła z życiem i z bochenkiem chleba. Usiadła
                 na łóżku i zniecierpliwiona nawet nie zapaliła światła. Wyobraźcie sobie tylko…
                 W mieszkaniu naprzeciwko światło się świeciło. Jego blask padał na dziewczynę,
                 jakby rzucany przez reflektor, a wyrzutek stał w otwartych drzwiach i przyglądał
                 się jej – trzymającej chleb na kolanach, starającej się odciąć piętkę. Widział,
                 rozumiecie, ślinkę cieknącą z jej ust, więc i jemu zaczęła ciec ślina. I wówczas,
                 moi państwo, skoczył i w jednej chwili miał już ręce na krągłych biodrach, na
                 krągłym bochenku. Dziewczyna oniemiała. Ale on ściskał chleb… Jej życie…
                 Bochenek chleba. Walczyli o życie… o bochenek. Aż młodzieniec odebrał jej nóż
                 i wbił go w chleb i jej ciało. Wyrzutek pochwycił bochen obiema rękami i jeszcze
                 tam, przy łóżku, pożarł go w całości. Z mieszkania, z którego biło światło, wyj-
                 rzała kobieta, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Tak bardzo się zdziwiła, że aż
                 narobiła wrzasku i wezwano policję.
                   Zgromadzeni słuchali historii z otwartymi ustami i zapartym tchem. Dreszcze
                 pełzły po ich ciałach, kobiety przecierały oczy, mężczyźni zapalali papierosy.


                                                 *

          364
   361   362   363   364   365   366   367   368   369   370   371