Centrum Dialogu im. Marka Edelmana
JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: /home/klient.dhosting.pl/cdimewl/centrumdialogu.com/public_html/images/galleries/news/felicja.
Podczas renderowania galerii zdjęć wystąpił problem. Upewnij się, że folder używany w tagach wtyczki istnieje i zawiera prawidłowe pliki obrazów. Wtyczka nie mogła zlokalizować folderu: images/galleries/news/felicja

Przedstawiamy wspomnienia Mariana Piwowarskiego, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, zapisane w maju 2005 roku przez uczniów klasy III b Gimnazjum nr 44 w Łodzi: Justynę Darnikowską, Angelikę Gajewską, Kamila Loosa, Rafaela Porosa pod kierunkiem Małgorzaty Balickiej. "Człowiek człowiekowi powinien być człowiekiem” - mówi Marian Piwowarski, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Przed wojną

     W młodzieńczych latach, przed wojną i w czasie okupacji, mieszkałem w Wołowie. Po wojnie miejscowość ta została wcielona do Stąporkowa. Leży na trasie Końskie - Skarżysko Kamienna. W czasie wojny w Wołowie znajdowało się około 100 domów, mieszkało około 400 mieszkańców. Nasze zabudowania były ostatnie w stronę Skarżyska. Mieszkaliśmy w dwufamilijnym, drewnianym domu, oznaczonym w tamtych czasach numerem 1, licząc od strony Skarżyska. We wschodniej części domu mieszkali dziadek z babcią i okresowo wujek, po stronie zachodniej zamieszkiwała nasza rodzina. Składała się z czterech osób: ojca Józefa (1900-1985), matki Stefanii (1910-1996), brata Henryka (1930-1946) oraz mnie, Mariana (rocznik 1928).

    Ojciec pracował w tartaku jako robotnik. W marcu 1939 roku został zmobilizowany do wojska; odbył kampanię wrześniową w batalionie samochodowym, został internowany na Węgrzech. Powrócił do kraju pod koniec 1940 roku. Zatrudniono go w tym samym tartaku Wołów, z tą różnicą, że zakład był już administrowany przez Niemca. Matka zajmowała się gospodarstwem domowym, po części dorabiała krawiectwem (szycie bluzek, spódnic, sukien).

  Zarówno brat, jak i ja uczęszczaliśmy do miejscowych szkół powszechnych w Wołowie i Stąporkowie. A w chwilach wolnych od nauki musieliśmy pomagać rodzicom w gospodarstwie rolnym. Posiadaliśmy około trzech hektarów ziemi ornej, w dawnych czasach ziemia ta nie była uważana za pierwszą klasę.

  Zarobki ojca oraz produkty z gospodarstwa rolnego pozwoliły z trudem wiązać koniec z końcem. Zwykle to wystarczało zaledwie do wiosny, w domu się nie przelewało. O tym, jaka panowała bieda, świadczy na przykład to, że jedną zapałkę dzieliło się na dwie części, żeby podpalać pod kuchnią. Nieraz bieda zaglądała nam w oczy. Stąd też ceniliśmy w rodzinie każdy godziwie zarobiony grosz, który szedł na utrzymanie. W rodzinie naszej ceniliśmy zasady uczciwości, prawdomówności oraz tolerancji. Nikt nikomu nie narzucał poglądów, ani ojciec, ani matka.

Rok 1939

  W naszej wsi przed wybuchem wojny mieszkały tylko dwie rodziny żydowskie. Jedną stanowił rzeźnik Mosze z żoną i synem Szymkiem. Chodziłem z Szymkiem do szkoły powszechnej. Rodzina ta po wybuchu wojny w 1939 roku wyjechała z wioski i ślad po niej zaginął. Drugą rodzinę tworzył właściciel sklepiku o nazwisku Haman z żoną i dwoma synami. Ich losy zakończyły się tragicznie, nie przeżyli trudnych lat okupacji. Ukrywali się w lasach, zdobywając żywność od zaufanych, okolicznych chłopów. Głównym dostawcą i utrzymującym rodzinę był ich najstarszy syn Lejzor - świetny krawiec. Za usługi krawieckie, świadczone po kryjomu, uzyskiwał w naturze środki do życia dla całej rodziny. A przecież obowiązywała godzina policyjna. Godzina ósma, zmierzch, po tej godzinie nikt nie śmiał się poruszać. Ryzyko było ogromne, ponieważ osoby zatrzymane przez patrol były poddawane represjom (z rozstrzelaniem włącznie, bez żadnego tłumaczenia). Któregoś zimowego wieczoru, idąc zaśnieżoną drogą w Stąporkowie, natknął się na niewidoczny, ubrany w białe futra, patrol żandarmerii niemieckiej. Wpadł w ich ręce. Następnego dnia podano wersję, że został zastrzelony podczas próby ucieczki. Jak było naprawdę, nie wiadomo. Wybuch wojny zastał mnie w wieku 11 lat, bowiem 1 września 1928 to data moich urodzin.

  W domu rodzinnym było nas teraz troje, ponieważ ojciec - jak już wspomniałem - został wcielony i brał udział w kampanii wojennej. Nauka w szkołach została zawieszona prawie na rok. Największym zaskoczeniem był dla nas fakt, że polskie siły zbrojne okazały się słabe, niedostatecznie uzbrojone. Pamiętam dzień 3 września, miało miejsce bombardowanie torów kolejowych przez dwa niemieckie samoloty. Na szczęście niecelne, torów nie uszkodzono. I okazało się, że w promieniu wielu kilometrów nie było ani jednego stanowiska obrony przeciwlotniczej. Samoloty z czarnymi krzyżami grasowały bezkarnie. Powracając z bombardowania Skarżyska „rycerscy” lotnicy niemieccy pozbywali się amunicji, ostrzeliwując z broni pokładowej zabudowania wiejskie. Trzy pociski karabinowe trafiły w nasz dom. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Uszkodzono dwie dachówki i przedziurawiono naroże domu.

 Na ironię zakrawa, że do tych samolotów tylko pan gajowy Szamański z Wołowa oddał kilka strzałów ze swojego rewolweru. Oczywiście samolotom nic się nie stało, odleciały na zachód. Jak się miały do rzeczywistości głoszone wtedy hasła „Silni, zwarci, gotowi”, a także słowa piosenki „Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły, Śmigły Rydz”? Niemcy wkroczyli i zajęli ten teren 7 września 1939, czyli już po siedmiu dniach od rozpoczęcia wojny. Dla mnie, jako 11-latka to był szok, bardzo przykre przeżycie, wielki zawód.

  Pierwsze decyzje władz niemieckich wobec Polaków dotyczyły rekwirowania odbiorników radiowych, by nie znali informacji z innych źródeł niż propaganda niemiecka. Był obowiązek zdania broni, jeśli ktoś ją posiadał. Nałożono kontyngenty na płody rolne (w tym okresie na ziemniaki) na potrzeby armii hitlerowskiej i pilne ściągano kontyngenty z pomocą taboru i służb mundurowych formacji Sonderdienst. W późniejszym okresie rolnicy musieli sami dostarczać kontyngenty własnym taborem. Od wkroczenia armii niemieckiej łamano przejawy oporu ludności wszelkimi dostępnymi środkami. W odniesieniu do ludności żydowskiej wydano nakaz noszenia opasek z gwiazdą Dawida, by się wyróżniała na tle innych narodowości.

 


 

Lata 1940 - 1941

  W 1940 roku, dzięki zabiegom naszych pedagogów, zostały wznowione lekcje. Zajęcia prowadzone były w pomieszczeniach zastępczych, ponieważ główny, murowany budynek szkoły w Stąporkowie został zajęty przez żandarmerię niemiecką. Zajęcia lekcyjne odbywały się z okrojonym przez okupanta programem. Wyeliminowano nauczanie historii, ograniczono zakres nauczania języka polskiego. Okupanci uważali, że wystarczy, aby Polacy umieli się podpisać. Jeśli nauczyciele chcieli nas czegoś więcej nauczyć, robili to na swoją odpowiedzialność. Narażali się na represje, kończące się często obozem koncentracyjnym. Tak było w szkole w Czarneckiej Górze, gdzie zabrano nauczyciela Józefa Grota, prawdziwego patriotę i przyjaciela młodzieży. Zginął z rąk niemieckich oprawców. W szkole w Stąporkowie ukończyłem szóstą i siódmą klasę. Najbardziej dawała mi się we znaki odległość 6 kilometrów od domu, którą musiałem przemierzać codziennie, bez względu na pogodę.

  Należy pamiętać, że okupant był nastawiony na wyniszczenie polskiej inteligencji! Jako przykład może służyć fakt, że po ustanowieniu tzw. Generalnego Gubernatorstwa na terenie centralnej Polski, już w pierwszych dniach istnienia tego tworu, na polecenie gubernatora Hansa Franka aresztowano większość profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego.

   Pierwszy okres okupacji charakteryzował się rozbudową obozów koncentracyjnych, tworzeniem gett dla ludności żydowskiej. Okupanci stosowali represje i aresztowania pod byle jakim pretekstem. Masowo odbywały się łapanki, rewizje i wywożenie osób na przymusowe roboty do Niemiec, Okupacyjne władze niemieckie wprowadziły system kartkowy zaopatrzenia (czarny jak smoła chleb, przydziały wódki). Opublikowano „kodeks” karny Generalnego Gubernatorstwa w postaci cienkiej książeczki z wyszczególnieniem przewinień, za które groziła z reguły kara śmierci lub obóz koncentracyjny (a obóz też ostatecznie oznaczał śmierć). Wprowadzono powszechnie zasadę zbiorowej odpowiedzialności. I tak na przykład, za zabicie wysokiego rangą oficera niemieckiego pod Końskimi Niemcy rozstrzelali stu zakładników, mężczyzn zebranych pośpiesznie i przypadkowo z terenu powiatu. Na akcje legendarnego majora Hubala, który działał również na tych terenach, Niemcy odpowiedzieli spaleniem kilku wiosek i rozstrzelaniem mężczyzn - od wyrostka do starca - z tychże wsi, na przykład w naszej okolicy z wiosek Skłoby i Szałas.

  Mimo represji ludność odpowiadała sabotowaniem postanowień władz okupacyjnych i wzmożonym ruchem oporu. W tym czasie powstało ZWZ, przekształcone później w AK. W dalszym okresie powstała AL. Ojciec mój należał do AL (pseudonim Marcin), lecz nie brał udziału w działaniach partyzanckich. Jego zadaniem było udzielenie pomocy ściganym przez gestapo, w miarę potrzeby zapewnienie schronienia, co też czynił przez całą okupację. Zarówno AK, jak i AL zajęły zdecydowane stanowisko w odniesieniu do jawnych kolaborantów, donosicieli, konfidentów, którzy działali na rzecz Niemiec. AL często zajmowała się wysadzaniem torów kolejowych, przerywając transporty na front. Akowcy natomiast bardziej pilnowali morale ludności. Kobietom, które zadawały się z Niemcami, golono głowę jako ostrzeżenie. Rozbijali biura gminne z ewidencją obowiązkowych kontyngentów żywnościowych. Niszczyli kartoteki. To było bardzo pożyteczne, ponieważ zacierano ślady. Niemcy nie wiedzieli, kto dał obowiązkowy przydział, a kto nie. Ostateczną karą, jaką wymierzano zdrajcom, była kara śmierci. AK dysponowało świetnym wywiadem, dlatego wiele osób uniknęło aresztowania w wyniku wcześniejszego ostrzeżenia.

Lata 1942 - 1943

  Rok 1942 charakteryzował się w Polsce tym, że zaczęto stopniowo likwidować getta z ludnością żydowską, żyjącą tam w nieludzkich warunkach. „Fabryki śmierci”, jak w Oświęcimiu, pracowały od 1940 r., później dołączyły Treblinka, Bełżec, Sobibór, Chełmno nad Nerem. Niemcy po podboju kolejnych krajów oraz rozpoczęciu w 1941 roku wojny z ZSRR poczuli się panami Europy. Zaczęli realizować nazistowską dyrektywę „Endlösung” - ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W 1942 roku rozpoczęła się likwidacja getta także w Końskich. Na przełomie czerwca i lipca z tego getta uciekło kilka rodzin. Pomocy podczas tej ucieczki udzielały im zaufane osoby.

  Pewnego letniego dnia wspomnianego 1942 roku ojciec wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Matka powiedziała, że nie ma jeszcze obiadu. Ojciec na to, że jedzenie wcale mu nie w głowie. Wyprosił nas, chłopców, na podwórko. Został sam z matką i o czymś długo rozmawiali. Po czym przywołał mnie i brata do siebie i zapytał „Czy mogę na was polegać?”. Odpowiedzieliśmy, że tak, jeśli ojciec chce, możemy złożyć przysięgę. Ojciec przedstawił nam, w czym rzecz. Powiedział, że musimy przechować osoby ścigane przez Niemców. Odpowiedzieliśmy, że nikomu nie powiemy, co się dzieje w naszym domu, choćby skórę z nas ściągano. Wieczorem ojciec przyprowadził cztery osoby, dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Byli młodzi, w wieku 20 do 30 lat, mieli plecaki jak turyści. Byli trochę brudni, zaniedbani i przestraszeni. Tego wieczoru zostały szczelnie zasłonięte okna i kolacja podana przez matkę nie na cztery, a na osiem osób.

  Młodymi przybyszami, jak się później okazało, byli Dawid Friedberg i jego żona Guta Friedberg oraz pan Händler (imienia nie pamiętam) i jego żona Mala Händler. Wszyscy czworo mieli dowody osobiste, tzw. kenkarty, oczywiście fałszywe. I tak na przykład Guta Friedberg nosiła nazwisko Janina Popowska. Pozostałych nazwisk nie zapamiętałem, ale pamiętam imiona. Friedberg miał według kenkarty imię Mieczysław, Händler - Jan, Händlerowa nosiła imię Helena. W życiu codziennym używaliśmy imion z kenkarty, które przylgnęły do nich na stałe jak pseudonimy.

  Przybyłe osoby zamieszkały razem z nami. Pokój był duży, 25 metrów kwadratowych. Biorąc pod uwagę zagrożenie zarówno dla przybyszów, jak i dla nas, ojciec wraz ze swym najmłodszym bratem, a moim stryjem Antonim, przystąpił do budowy kryjówki. Była to ziemianka, wykonana pod klepiskiem stodoły, o wymiarach nie więcej niż 5 - 6 metrów kwadratowych. Ziemię należało kopać w nocy, by nikt nie widział, i przemieścić na odległość około 30 metrów w kąt podwórka. Na mnie spadł obowiązek plantowania ziemi. Nocą ten żółty piasek rozgarniałem na większej przestrzeni, po czym był przysypywany czarną ziemią, by nie rzucał się w oczy. W końcowym etapie ziemia została przykryta gałęziami. Ziemianka była oszalowana deskami na wysokość człowieka i zakryta sufitem również z desek. Nowe klepisko było zasypane ziemią i pokryte z wierzchu grubymi deskami. Wejście do kryjówki, w postaci dobrze zamaskowanego włazu, znajdowało się w oborze. W kryjówce były piętrowe łóżka wykonane z desek i sienniki. Ponadto posiadała system wentylacji w postaci rury - czworokąta o przekroju 200 centymetrów kwadratowych i długości około 10 metrów, której wylot znajdował się w podmurówce zachodniej części stodoły.

  W ten sposób mniej więcej po tygodniu lokatorzy zamieszkali w kryjówce. Teraz do naszych codziennych obowiązków doszły nowe. Co najmniej dwa razy dziennie otwieranie włazu kryjówki, by ją przewietrzyć, by podać gorący, treściwy posiłek, by odebrać nieczystości. Kiedy było to możliwe, ukrywani wychodzili do obory rozprostować kości, a czasem popatrzeć przez szparę w ścianie obory na świat.

  Do obsługi kryjówki najbardziej zaangażowani byli ojciec i matka. W razie braku ojca w domu obowiązki sprawowała matka razem ze mną. Z reguły musiały to robić dwie osoby. Jedna osoba przynosiła i podawała posiłek, druga ją asekurowała, ostrzegała przed osobami niepowołanymi, np. przez zagadanie i odwrócenie uwagi. Posiłki z reguły były przynoszone w przykrytym wiadrze, które to wiadro rzekomo miało służyć do udoju krowy. I tak mozolnie, w ciągłym napięciu, upływały dni i tygodnie.

  W pierwszym okresie koszty utrzymania, przede wszystkim koszty żywności, były pokrywane przez przybyszów. Zarówno pan Händler, jak i pan Friedberg mieli w Końskich swoich „sponsorów”. Były to zaufane osoby, którym przekazali swoje majątki. Händler posiadał nieduży sklep metalowy przy głównej ulicy, nazywanej wtedy Piotrkowską. Ciekawe, że sklep ten mieścił się nie dalej jak 50 metrów od budynku żandarmerii. Osobą, której powierzył swój sklep był pan Jaroszyński, starszy, dystyngowany pan w złoconych binoklach. Dawid Friedberg, który posiadał hurtownię mąki - też przekazał swój majątek zaufanej osobie. Nazwiska tej osoby nie pamiętam. Kontakt z nią miała matka.

  Powracając do pierwszego „sponsora”, pamiętam do dziś mój pierwszy z nim kontakt. Kontakt ten zlecił mi Händler, dając kartkę ze skreślonymi kilkoma słowami i umówionym własnoręcznym, nieczytelnym podpisem. Kartkę tę miałem oddać panu Jaroszyńskiemu osobiście bez żadnych świadków. Zadanie miałem ułatwione, bo codziennie przechodziłem tą ulicą, idąc ze stacji kolejowej Końskie do szkoły, do handlówki. Dwuletnia handlówka mieściła się prawie przy końcu ulicy Piotrkowskiej, w dawnym gmachu internatu zamkniętego gimnazjum. Była to jedyna ponadpodstawowa szkoła, dozwolona dla Polaków przez władze okupacyjne.

  Pan Jaroszyński, kiedy dostał tę karteczkę, wydawał się trochę speszony, spojrzał na mnie spod swoich binokli, po czym powiedział: „Chwileczkę, zamknę sklep i pójdziemy do mego domu”. Po kilku minutach znalazłem się w jego domu. Kazał mi usiąść i czekać. Pamiętam, że czas oczekiwania dłużył mi się niemiłosiernie. W mojej głowie plątały się różne myśli, nawet taka, czy przypadkiem pan Jaroszyński nie wskaże żandarmom jako tego, u którego się ukrywa Händler. Ale pan Jaroszyński zjawił się sam, wręczył gotówkę, rozpraszając moje czarne myśli. Prawdopodobnie też był zaskoczony moim młodym wiekiem (miałem wtedy 14 lat).

  Ostatecznie byłem szczęśliwy pomyślnym załatwieniem sprawy, ale jednocześnie pełen obaw, bo idąc na stację kolejową, byłem poddany dyskretnej obserwacji przez nieznanego mi osobnika. Jego syn miał kontakty z partyzantką akowską i prawdopodobnie to oni mnie obserwowali. Wsiadłem jednak bez przeszkód do pociągu i wróciłem do domu.

  Później wiele razy chodziłem do tego sklepu, już bez kartki. Raz była taka sytuacja, że był ktoś w sklepie, kto mi się nie podobał, poprosiłem więc o parę deko gwoździ i wyszedłem. Poszedłem następnego dnia, bo przechodziłem tamtędy codziennie do szkoły i dowiedziałem się, że dobrze wtedy zrobiłem. Sklepikarz dał mi do zrozumienia, że to była nieciekawa osoba.

  Środki finansowe na wyżywienie były pobierane w ratach. W późniejszym okresie kontakty z panem Jaroszyńskim przejęła matka.
Po roku, a może po półtora roku, te kontakty z panem Jaroszyńskim urwały się. W niewyjaśnionych okolicznościach pan Jaroszyński został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, skąd już nie wrócił. Nie znam też losów jego syna Janusza Jaroszyńskiego, starszego ode mnie o 3 - 4 lata.

  Pan Händler zaczął mnie wykorzystywać jako osobę przenoszącą listy i kazał mi je wrzucać do skrzynki pocztowej. Zasada była jedna podczas okupacji - żadnych listów. Nigdy tego nie zrobiłem. Niszczyliśmy te listy, nawet ich nie rozpieczętowywaliśmy. Mimo że wtyczki z partyzantki na pocztach były, nie można było ryzykować, bo zawsze na poczcie nadzorującym był Niemiec.

  Po kilku miesiącach do naszej kryjówki przybyły kolejne osoby. Najpierw Rachela Niesenbaum, zwana przez nas Reginą, a po jakimś czasie jej synek w wieku około pięciu lat, nazywany przez nas Józiem. Rachela vel Riwka (Regina) była siostrą Dawida.

 Najciekawsze w tym wszystkim było to, że człowiek, który wyciągnął ich z getta, był prawdopodobnie agentem gestapo. Zginął na ulicy w Skarżysku Kamiennej. To spowodowało, że czuliśmy się bezpieczniej, ponieważ nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po kimś takim. On to robił dla pieniędzy. Przed wojną pracował w Skarżysku Kamiennej w zakładzie amunicji.

  Niezależnie od rodzin żydowskich, w latach 1943-1944 cyklicznie przez tydzień, dwa byli ukrywani członkowie ruchu oporu, poszukiwani przez gestapo. Jednym z nich był miejscowy właściciel piekarni. Ziemianka, obliczona na cztery osoby, musiała pomieścić czasami osiem. Było to bardzo uciążliwe nie tylko dla lokatorów kryjówki, ale przede wszystkim dla nas, a w szczególności dla matki - gotowanie takiej ilości posiłków. A trzeba pamiętać, że zdobywanie żywności w tamtych czasach na terenach o lichej glebie było nie lada sztuką!

  Oprócz tych sześciu uratowanych, przez jakiś tydzień przebywała jeszcze jedna Żydówka. Miała na imię Syrka. Była trochę piegowata, chuda, miała jakieś 18 lat. Ojciec przechowywał ją w gołębniku, do którego wejście znajdowało się w sieni. Mój ojciec był zapalonym hodowcą gołębi. Później Syrka odeszła. Przetrwała, jak od nas wyszła, dotarła na Lubelszczyznę. Lubelszczyzna bogata była w sensie rolniczym. Tam przechowała się u chłopa - rolnika, po prostu pomagała mu w gospodarstwie i w ten sposób ocalała.

  Nadszedł też czas, pod koniec 1943 roku, kiedy to Händlerom skończyły się pieniądze na żywność. Wiedząc o tym rodzice zapewnili, że nasza rodzina będzie się dzielić z nimi każdym kęsem, ostatnim kawałkiem chleba. Ale ambitny i zrozpaczony Händler wykrzykiwał: „Ja nie mam pieniędzy, nie mam po co żyć, ja oddam się w ręce Niemców!”. Pozostali lokatorzy kryjówki musieli go trzymać i pilnować dzień i noc, by przypadkiem tego nie zrobił.

  Nie należy się temu dziwić, to był stres spowodowany nie tylko brakiem pieniędzy, ale przede wszystkim bardzo trudnymi warunkami w kryjówce.
Mały Józio był przyzwyczajony do wolności i hasania po podwórku w zagrodzie pana Wójcikowskiego we wsi Miła, gdzie był ukrywany. Niestety musieli pozbyć się dziecka, ponieważ zaczęto się nim bardzo interesować. Przede wszystkim obawiano się, że ktoś zauważy, że dziecko jest obrzezane. Więc dołączył jako szósta osoba.

  Teraz znalazł się w kryjówce, bez możliwości ruchu, dlatego często płakał, musieli go uspokajać. Często ojciec, po odkryciu włazu kryjówki, brał go na ręce i przez szparę w oborze pokazywał świat. Wtedy mały się uspokajał i mówił, że „chciałby popatrzeć przez prawdziwe okno”.
 
  Zimą w ziemiance było bardzo ciepło. Kiedy odtykano wylot, było widać buchającą parę. Poprosiliśmy, żeby nie robili tego za dnia, tylko nocą. Wtedy nikt nie będzie widział. Kiedy front się zbliżał, zdarzało się, że samochody, które dowoziły aprowizację i materiały zatrzymywały się w pobliżu naszego domu. Pewnego razu samochód, który wiózł mydełka do golenia dla wojska, zatrzymał się na polu między sąsiadami a nami. Niektórzy Niemcy dezerterowali, bo wiedzieli, że mogą nie wrócić. Kilka dni taki samochód stał nie opodal wylotu z ziemianki i wtedy mógł ktoś zauważyć, że wydobywa się para. Trudno było zachować tajemnicę, że w domu coś takiego się dzieje, zwłaszcza że sąsiad od sąsiada był oddalony góra 30 metrów. A sąsiadka była bardzo wścibska, trzeba było dobrze się pilnować.

  Kiedyś zdarzyło się, że zostałem sam. Otworzyłem właz do kryjówki, żeby przewietrzyć. Nagle zauważyłem, że kręcą się dwaj mężczyźni po cywilnemu. Jeden zostawił rower tam, gdzie była przykryta gałęziami i piaskiem kryjówka. Pomyślałem, że na coś się zanosi. Okazało się, że oni czatowali na Niemca, który obłowiwszy się dobrami wracał naładowaną furmanką, uciekał na zachód. Jednego z mężczyzn poznałem. Był to akowiec z sąsiedniej wioski. Zastrzelili tego Niemca na moich oczach i uciekli furmanką przez las. Później odkryliśmy, że pochowali go obok skrawka naszego pola. To dla nas i sąsiadów mogło skończyć się tragicznie, gdyby widzieli to Niemcy.

  W szkole przez 8 lat uczyłem się niemieckiego. W szkole przestano uczyć historii i języka polskiego, uczono tylko ścisłych przedmiotów handlowych. Zawsze kupowałem w kiosku na stacji „Gazetę Krakowską - Krakauer Zeitung”. Była potrzebna Friedbergowi. Czytał ją od deski do deski. To była jedyna osoba w naszym środowisku, która interesowała się polityką. Moi koledzy pytali, po co ją kupuję. Odpowiadałem, że dla szlifowania języka niemieckiego, tym bardziej że pewne artykuły pisane były gotykiem. Cała ta nauka języka, przynajmniej na podstawie mojej osoby, to było bierne nauczanie. Ja robiłem świetnie wszelkiego rodzaju tłumaczenia, ale gorzej mówiłem.

 


 

Trudny rok 1944

  Najtrudniejszym okresem był rok 1944. Linia frontu przesuwała się w stronę Wisły. Niemcy przeczesywali lasy, by wyeliminować partyzantkę i mieć spokojne zaplecze frontu. Z drugiej strony, aby zapewnić swobodny transport kolejowy i drogowy, zaczęli wykorzystywać własowców do obsadzania mostów kolejowych i drogowych. W ramach akcji oczyszczania zaplecza frontu żandarmeria niemiecka podjęła działania wywiezienia na roboty do Niemiec dodatkowych osób, uznanych za zbędne lub niebezpieczne. Dlatego na początku 1944 roku któregoś poranka żandarmeria otoczyła naszą wioskę, zebrała wszystkich mężczyzn na placu tartaku w celu dokonania selekcji: kto na przymusowe roboty, a kto do domu. Ojcu udało się podsłuchać wcześniejsze rozmowy. Pytają: „Ile hektarów?”. Ojciec: „5 hektarów”. Podał o dwa hektary więcej. Na tę stronę. Sąsiad nasz powiedział „2 hektary” - na drugą stronę. Wszyscy, którzy podali mniej hektarów, a także mężczyźni młodzi, w moim wieku, zostali wywiezieni do Niemiec na roboty.

  Ocalałem tylko dlatego, że spałem w swojej kryjówce. W roku poprzednim zrobiłem samodzielnie dwie nieduże kryjówki, na wszelki wypadek. Nikt mi tego doradzał ani też nie pomagał. Miałem przeczucie, że będą potrzebne. Nie tylko, by się schować, ale w razie jakiegoś donosu i rewizji stanowiły one swego rodzaju „alibi” przed szukaniem właściwej kryjówki. W tej kryjówce, w której spałem, poza pościelą nie było nic.

  Jedną z moich kryjówek, wykonaną po wschodniej stronie podwórka, odkryli w późniejszym czasie własowcy, była pusta. Z jej odkrycia musieli tłumaczyć się dziadkowie. Powiedzieli, że została zrobiona jeszcze przed wybuchem wojny z Niemcami, więc dali spokój. Tej drugiej, w której ja byłem, nie znaleziono. Była bardzo solidnie ukryta, mogliby ją znaleźć tylko gdyby ktoś nasłał. Inne niebezpieczeństwa, jakie na nas czyhały w 1944, to właśnie wspomniani własowcy.
 Dwukrotnie - raz na wiosnę przez kilka tygodni i drugi raz w sierpniu i wrześniu kwaterowali na naszym podwórku oraz w pomieszczeniach mieszkalnych, zarówno u nas, jak i u dziadków. Zadaniem ich była ochrona pobliskiego mostu drogowego, położonego w odległości około 300 metrów od naszych zabudowań. W obu wypadkach kwaterowania stan liczebny wahał się w granicach 10 - 12 osób. To dla nas była prawdziwa plaga. Zajrzeli w każdy kąt, spenetrowali zabudowania gospodarcze, stodołę, szopę, poddasze obory. Początkowo nawet chcieli ulokować swoje konie w oborze, bądź w stodole. Sytuację uratował ojciec, który znał na tyle język rosyjski, by się z nimi dogadać. Pomógł ojcu też ich komendant, który kwaterował wraz z adiutantem w pokoju po naszej stronie domu. Oczywiście komendant był odpowiednio „przygotowany” wcześniej przez ojca. Szeregowi własowcy kwaterowali w pokoju i kuchni naszych dziadków. Ja z braku miejsca w domu spałem w stodole wraz z najstarszym własowcem - koniuszym.

  Pewnego dnia własowcy byli kontrolowani przez swoich zwierzchników. Jeden z nich zauważył obiad na kuchni w dużym garze i szybko ocenił, że „jest to pożywienie dla 20 osób”. Matka musiała się tłumaczyć, że jest pożywienie na dwa dni. Wcześniej matka przezornie gotowała również dla kwaterującego komendanta i jego adiutanta. Chętnie korzystali z tych obiadów. Komendant poparł tłumaczenie matki, więc dali spokój.

  Zdarzyło się wkrótce, że nie można było w ogóle kupić ani w inny sposób zdobyć mięsa. „Zaradni” okazali się w tym względzie własowcy, którzy od czasu do czasu podrzucali matce kawałek mięsa. Korzystali na tym i oni, i my, i ukrywani Żydzi. Sprawa otwierania włazu i dostarczania posiłków nabrała pierwszorzędnego znaczenia, zrobiło się niebezpiecznie w otoczeniu podwórkowych własowców. Byliśmy o krok od śmiertelnego niebezpieczeństwa. Dawny rytm obsługi kryjówki został zachwiany. Były teraz dni, że czasem tylko raz na dobę otwieraliśmy właz, podając treściwy posiłek i odbierając nieczystości.

  Jednak najtrudniejszy dzień z udziałem kwaterujących przeżyliśmy 22 sierpnia 1944 roku. W tym dniu w godzinach południowych pojawiły się na niebie dwa samoloty radzieckie, które na niskim pułapie ruchem wahadłowym robiły jakby rekonesans stacji kolejowej Niekłań wraz z bocznicą kolejową w lesie niekłańskim. W lesie tym Niemcy pobudowali bunkry magazyny z wszelkiego rodzaju amunicją, dobrze ukryte, obsypane ziemią. Samoloty dostrzegły stojący na bocznicy, nierozładowany pociąg z amunicją. W okamgnieniu przystąpiły do szturmu. Salwa z działek pokładowych wznieciła olbrzymi gejzer ognia i czarnego dymu na wysokość 100-150 metrów. Podmuch powietrza od tej gigantycznej eksplozji był tak duży, że prawie powalał z nóg. Byłem z własowcami bezpośrednim obserwatorem tej sceny, która odbywała się w odległości nie większej niż 1,5 kilometra. I od tej gigantycznej eksplozji dopiero rozpoczęła się „prawdziwa wojna”. Cały pociąg stanął w ogniu, wyrzucając z siebie wszystko, co posiadał. Poczynając od amunicji karabinowej, poprzez granaty, do pocisków moździerzowych największego kalibru. Te ostatnie nazywano w powstaniu warszawskim „ryczącymi krowami”.

  To było istne piekło. Wszyscy kryli się gdzie kto mógł, w piwnicach, przydrożnych rowach - okopach. Pociski moździerzowe rwały się i w powietrzu, i na ziemi. W promieniu około 9 kilometrów wybuchały pożary domostw. Po tej nieustannej kanonadzie, która trwała ponad cztery godziny, można było zauważyć dogasające zgliszcza. Spaliło się kilkanaście zabudowań, m.in. w Wołowie, Stąporkowie, Korpusach, Hucisku, Błaszkowie i Paczkowie. Cały czas czuwaliśmy, czy gdzieś się nie pali w naszych zabudowaniach. Podczas tej kanonady, doglądając zabudowań na naszym podwórku, zastanawiałem się, jak uwolnić ludzi z ziemianki w wypadku pożaru. Podwórkowi własowcy, przyzwyczajeni do takiej „wojny”, nie kryli, że to im obojętne.
Na szczęście wszystko skończyło się dla nas pomyślnie. Potem gdzieś o godzinie 11 przyjechali Niemcy i stanęli przy naszym domu. Pytają mnie: „Co tu się dzieje?”. Odpowiedziałem, że to tylko skutki bombardowania rosyjskich samolotów. Nałożyli hełmy i pojechali w stronę Końskich. Byli spłoszeni. Nie wiedzieli, co się dzieje, myśleli, że to jakiś front się utworzył.

  Na przełomie września i października kwaterujący własowcy, ku naszemu zadowoleniu - opuścili kwatery. Odetchnęliśmy, ale nie na długo. Wieś została tym razem obsadzona przez żołnierzy Wehrmachtu z zaplecza frontu. Do nas na kwaterę trafiło dwóch żołnierzy, jeden Bawarczyk, z zawodu stolarz, drugi wiedeńczyk - zawodu nie zdradzał. Przyzwoici ludzie. Podczas dnia byli nieobecni, chodzili na wieś, gdzie wykonywali jakieś prace na potrzeby wojska. Na kwaterę przychodzili przed wieczorem, w zasadzie żeby się przespać.

  Raz tylko zdarzyła się niebezpieczna sytuacja, kiedy ojciec późnym wieczorem odbierał nieczystości z kryjówki, nie używał latarki ze zrozumiałych względów. I wtedy przechodzący obok obory wiedeńczyk w dobrej wierze chciał mu poświecić swoją latarką. Ojciec, nakrywając naczynie szmatą, szybko odparł: „Nie, nie, dziękuję”. I to była jedyna trudna sytuacja z żołnierzami z Wehrmachtu.
 Któregoś grudniowego wieczoru podsłuchałem fragment rozmowy żołnierzy Wehrmachtu. Wiedeńczyk: „Wie ist möglich den Krieg siegen, wenn alle sind gegen uns? (Jak to możliwe wygrać wojnę, jeśli wszyscy są przeciw nam?). Bawarczyk odpowiedział: „Kein Krieg wird sein! Nur Hitler und Stalin soll sich treffen und mit einaurer kämpfen“ (Nie powinno być wojny. Powinni się spotkać Hitler i Stalin i wzajemnie się bić). Niemcy zdawali sobie sprawę ze zbliżającego się końca wojny.

Rok 1945

  Po rozpoczęciu ofensywy styczniowej przez Armię Czerwoną, już w pierwszych dniach natarcia dał się zauważyć wzmożony ruch na drodze Skarżysko - Końskie. Niemcy w popłochu uciekali. Stąd też 15 stycznia opuścili kwaterę w naszym domu, dołączając do swojej kolumny, wspomniany wWiedeńczyk i Bawarczyk spod Ulm. Nasze wiadomości, uzyskiwane z radia wiedeńczyka - podczas ich nieobecności w domu w ciągu dnia - skończyły się. Były nadawane w języku polskim z Lublina. Teraz jedynie dalekie odgłosy kanonady świadczyły o kierunku natarcia.

  W nocy z 16 na 17 stycznia 1945 roku od strony Kielc nadjechały radzieckie czołgi, kierując się drogą przez Stąporków na Końskie. W tę noc kwaterowało u naszych dziadków trzech frontowych esesmanów. Słysząc nadjeżdżające czołgi, jeden z nich odważył się jeszcze strzelać z kaemu z przydrożnego rowu przy drodze. Z czołgu wystrzelono tylko jeden pocisk, który uderzył około 5 metrów od stanowiska ogniowego, raniąc śmiałka. Opatrywano go u naszych dziadków. Niemcy jeszcze z ostatnich maruderów starali się utworzyć punkty oporu. Tak było w Stąporkowie, gdzie otoczoną murami fabrykę zamieniono na twierdzę. Uszkodzono dwa radzieckie czołgi, zamykając drogę na Końskie na dwa dni. Główne siły armii radzieckiej szły bezpośrednio z Kielc na Końskie. Stąd też wyzwolenie Wołowa, Stąporkowa i okolicznych miejscowości nastąpiło 19 stycznia 1945 roku.

  Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą. Parę dni po wyzwoleniu wszyscy wyszli z kryjówki. Dlaczego kilka dni później? Chcieliśmy mieć pewność, że front się nie cofnie i że nocą nie zagrożą jacyś niemieccy maruderzy. Nigdy nie zapomnę Guty, która była taka serdeczna i wdzięczna ojcu za okazaną pomoc, tak bardzo mu dziękowała. Ojciec, speszony podziękowaniami w obecności matki i mnie, odrzekł, że „był to nasz obowiązek udzielić pomocy potrzebującym”. I odwrócił się, by nie pokazać łez, które napłynęły mu do oczu ze wzruszenia. Tak zakończył się ponaddwuipółroczny okres przechowywania rodzin żydowskich, okres pełen napięć i obaw, co przyniesie jutro.

  Okres ten zakończył się pomyślnie dla obu stron, bez wpadki. Należy to zawdzięczać stosowaniu konsekwentnej dyscypliny konspiracyjnej, zachowaniu ścisłej tajemnicy nie tylko naszej rodziny, ale i osób wtajemniczonych z zewnątrz, których liczba nie przekraczała dziesięciu. Ponadto pomyślne zakończenie należy przypisać łutowi szczęścia. Babcia, Katarzyna - głęboko wierząca - zawsze mówiła do nas „udało wam się, bo ja gorącymi modlitwami wyprosiłam to u Boga”.

  Z pewnością powodzenie akcji zależało od różnych czynników i splotu zdarzeń oraz szczęścia. Takich wypadków było mnóstwo i nie sposób to wszystko dokładnie odtworzyć. Powinno się było pisać jakiś dziennik, ale pisanie dzienników w żaden sposób nie było wskazane podczas okupacji, w razie wpadki byłby problem i dowód „przestępstwa” dla Niemców.

 


 

Lata powojenne

 Po zakończeniu wojny Dawid Friedberg i jego żona Guta, a także siostra Dawida - Rachela z synem osiedlili się w swoich posiadłościach w Końskich. Utrzymywaliśmy z nimi stałe kontakty. Byliśmy zapraszani na obiady przez Friedbergów, już w Końskich. Te obiady były skromniuteńkie, jak to po wojnie. Wszyscy nie mieli jeszcze z czego się utrzymywać. To była jakaś rekompensata za udzieloną pomoc. Po wojnie jeździłem do handlówki, wyjeżdżałem rano i wracałem o godzinie 16 albo później. Taki obiad zawsze się przydał. Wszystko zresztą było na kartki, pierwszy okres po wojnie był bardzo trudny.

  Händlerowie, po opuszczeniu kryjówki, nie dawali znaku życia. Być może też się zatrzymali w Końskich, przecież Händler musiał mieć też jakąś posiadłość.
 Później, po pogromie Żydów w Kielcach (1946 rok), wszyscy wyemigrowali do Izraela. Pierwszą korespondencję z Izraela nadesłała rodzina Friedbergów. Zamieszkali wszyscy w Tel Awiwie. Wymiana korespondencji pomiędzy Gutą Friedberg a naszą rodziną w Stąporkowie trwała nieprzerwanie. W dalszych latach dowiedzieliśmy się, że zmarł mąż Guty - Dawid. Był zacnym człowiekiem, mądrym, oczytanym, uczciwym. W latach osiemdziesiątych nie żyła już jego siostra Rachela vel Riwka Niesenbaum. Rodzina Friedbergów cały czas o nas pamiętała. Najlepszym dowodem były świąteczno-noworoczne paczki z cytrusami, nadsyłane corocznie z Izraela. Paczki te przysyłano aż do 1990 roku.

  To od Friedbergów dowiedzieliśmy, że Händlerowie z córką też znaleźli się w Izraelu. Jednak ci ostatni nadal nie dawali znaku życia. Z późniejszej korespondencji prowadzonej z matką wiemy, że Händler zmarł w Izraelu. Pozostała Händlerowa wraz z córką, która też się nie odzywała. Jest to swoista „wdzięczność” wobec wybawców.

  Po wojnie przyjechałem do Łodzi na studia. Obrałem kierunek ekonomię i studiowałem w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Najpierw mieszkałem w domu akademickim, później przy ulicy Próchnika. Studiowałem i pracowałem. Na trzecim roku studiów prowadziłem ćwiczenia ze studentami pierwszego roku, ze statystyki. Byłem zatrudniony w katedrze jako zastępca asystenta. W latach 1954-58 byliśmy razem z żoną na placówce handlowej w Brazylii. Tuż po studiach, po stażu w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, zostałem skierowany tam do pracy. Po czterech latach powróciliśmy do Łodzi.

Nadanie tytułu "Sprawiedliwi"

  Po czterdziestu jeden latach od wspomnianego styczniowego dnia wolności, z inicjatywy Friedbergów, a ściślej Guty Friedberg, matka Stefania otrzymała z Instytutu Yad Vashem list, którego fragmenty zacytuję:

"Droga Pani Piwowarska!
Mam przyjemność poinformowania Pani, że komisja ds. przyznawania tytułu "Sprawiedliwego" na swej sesji w dniu 8 kwietnia 1986 roku postanowiła przyznać Pani, mężowi i synom jako wyraz najwyższego uznania tytułu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Ten zaszczytny tytuł sprowadza się do medalu i dyplomu uznania, a także przywileju posiadania drzewka zasadzonego w Waszym imieniu przy Yad Vashem w Jerozolimie. Proszę przyjąć nasze gratulacje i najlepsze życzenia - Dr Mordecai Paldiel, dyrektor departamentu "Sprawiedliwych" Jerozolima
".

A zatem po upływie wielu lat nasz trud ratowania z narażeniem własnego życia, Żydów prześladowanych w latach okupacji hitlerowskiej - został doceniony! Od siebie dodam, że był to trud bezinteresowny!

W dniu 19 listopada 1986 roku w Yad Vashem dokonano oficjalnej ceremonii wręczenia medalu, dyplomu honorowego oraz zasadzenia drzewka w alei "Sprawiedliwych". Rodzinę Piwowarskich reprezentowała matka Stefania, a Instytut Yad Vashem - dyrektor departamentu "Sprawiedliwych". Na medalu i dyplomie wymienione są imiona członków rodziny z czasu okupacji: Józef, Stefania, Mieczysław i Marian Piwowarscy. Ceremonia odbyła się w obecności Guty Friedberg i jej licznej rodziny oraz udziałem Izaaka Niesenbauma ( dawnego Józia) i jego córek. Matka zasadziła również drzewko w Alei Sprawiedliwych przy Yad Vashem.

Uczennice jednej ze szkół, w której uczy się jedna z córek Józia wręczyły pani Piwowarskiej kwiaty i list. (Treść listu w języku polskim.)

    "My uczniowie klasy VI Szkoły Hajowel w Tel-Avii. Przyszliśmy tutaj dziś wyrazić głęboką wdzięczność i podziękowanie Pani Stefanii Piwowarskiej dla wielkiego poświęcenia uratowania ludzi. My uznajemy Waszą wielką odwagę i dużo człowieczeństwa dla uratowania rodzin żydowskich.
My cieszymy się Waszą wizytą w Izraelu i mamy nadzieję, że będziecie mieli dużo przyjemności z tej wizyty. Nasi praojcowie b.p. powiedzieli, że każdy jeden, kto uratuje jedną duszę z Izraela, jakby uratował cały świat. Wyjście uratowali dużo światów. W świecie, gdzie są tacy ludzie jak Wy warto żyć.
"

W grocie podległych, w Yad Vashem, podczas uroczystości nadania medalu rodzinie Piwowarskich rabin odmówił modlitwę (przetłumaczona na język polski.)

"Wzniecając znicz w tej oto krypcie
Obok pochowanych tu świętych prochów,
Wskrzeszamy pamięć sześciu milionów ofiar
Naszego narodu,
Bestialsko wymordowanych przez hitlerowskich
Katów i ich pomocników:

Wskrzeszamy pamięć gmin i rodzi żydowskich
Wyniszczonych i startych na zawsze
Z powierzchni ziemi zbrodniczą chęcią
Unicestwienia imienia Izraela i jego kultury.

Z czcią wspominamy:
Siłę ducha braci naszych
Bezbronnie prowadzonych na zagładę;

Wspominamy:
Bohaterskie czyny bojowników gett,
Podziemia, partyzantów i żołnierzy,
Którzy podnieśli hasło walki z nierównymi
Siłami wroga dla ocalenia honoru swego narodu;
 
Z czcią wspominamy:
Tych, którzy z godnością i uporem
Bronili swego oblicza ludzkiego:
 
Tych, którzy w imię najświętszych ideałów ludzkich
I z narażeń własnego życia
Nieśli pomoc Żydom
"



  Jedno pragnę sprostować na medalu i dyplomie. Zamiast Mieczysław powinno być imię Henryk. Mój brat miał na imię Henryk, natomiast Mieczysław to imię męża Guty z kenkarty. Występując z wnioskiem Guta pomieszała imiona. Pisałem o tej pomyłce do Guty, ale zdaję sobie sprawę, że trudno to było sprostować i tak zostało do dzisiaj.

  Po nadaniu tytułu spotkałem się w Warszawie z młodzieżą z Izraela. Jako pamiątka została mi serwetka z dedykacją po hebrajsku. Od 1998 roku posiadamy plakietkę, umieszczoną na murze „Sprawiedliwych” w Kielcach przy alei IX Wieków.

  Guta Friedberg, inicjatorka nadania naszej rodzinie honorowego tytułu „Sprawiedliwy” bawiła z wizytą w Polsce w lecie 1989 roku. Odwiedziła mnie z jednym ze swych synów – Asikiem – tutaj, w Łodzi. Odwiedziła też cmentarz żydowski przy ul. Brackiej. Pojechała odwiedzić matkę Stefanię w Stąporkowie.
Zawsze serdeczna, zawsze miła, słowem – kobieta dusza. Wtedy nie wiedziałem, że będzie to jej ostatnia wizyta w Polsce. 8 lutego 1990 roku telefonowała do mnie z Tel Awiwu, prosząc o wyciągnięcie i przesłanie metryki urodzenia. Urodziła się w Łodzi (1921 r.), mieszkała w Łodzi przy ul. Szkolnej 17, obecnie ul. Mielczarskiego. Zgodnie z życzeniem metrykę przesłałem w ciągu trzech dni. Nie przypuszczałem, że więcej nie usłyszę jej głosu, że listy nie zastaną już adresata. Nieuleczalna choroba odebrała jej życie. Zmarła w 1990 roku. Odszedł wspaniały człowiek!

  Z żyjących uratowanych pozostał najmłodszy Izaak Niesenbaum. Ma żonę i trzy dorosłe córki. Po śmierci matki Stefanii w 1996 roku utrzymywał ze mną kontakt telefoniczny do 1997 roku. Informował mnie, że zmienił nazwisko na hebrajskie, że nazywa się teraz Itzhak Nitzan. Dawał do zrozumienia, że rozważa możliwość opuszczenia Izraela. Czy opuścił, nie wiem. Mój ostatni list, datowany 20 sierpnia 1997 roku, pozostał bez odpowiedzi. Być może jako biznesmen wyemigrował do USA lub Austrii, ponieważ kraje te były w kręgu jego zainteresowań.

  Kończąc moje okupacyjne wspomnienia, jako ostatni żyjący jeszcze członek okupacyjnej rodziny Piwowarskich z dawnego Wołowa, wyrażam pragnienie, aby każda społeczność, szczególnie młodzież, w swym postępowaniu miała na uwadze, że „Człowiek człowiekowi powinien być człowiekiem”.

Urodzona w Łodzi 1925 r. Pochodzi z rodziny inteligenckiej (jej ojciec był adwokatem).

W ostatnim transporcie z Litzmannstadt Ghetto została wywieziona do Auschwitz-Birkenau. Po zakończeniu wojny powróciła do Łodzi, w poszukiwaniu swojej rodziny. Niestety, spośród czterdziestoosobowej rodziny nikt nie przeżył. Zaraz po wojnie wraz z innymi, jeździła co sobotę po pracy do Warszawy, by pomagać w odbudowie stolicy. W Lodzi pracowała aż do 1969 roku, po czym wyrzucona musiała opuścić Polskę, i odebrane zostało jej polskie obywatelstwo, trafiła do Szwecji wraz z dwoma synami gdzie mieszka do dziś. W Szwecji, wydala własne podręczniki do nauki polskiego, i przez wiele lat uczyła Szwedów języka polskiego. Bardzo aktywnie działa na rzecz rozpowszechniania wiedzy o Holokauście. Prowadzi charytatywnie zajęcia w szkołach, gdzie opowiada młodzieży o wielonarodowym mieście Łodzi i losach Żydów w czasie II wojny światowej.

Dzięki uprzejmości pani Felicji, która w zaciszu swojego domu w Szwecji odpowiedziała swoją historię, możemy zaprezentować na naszej stronie dźwiękowy zapis wywiadu, przeprowadzonego za pośrednictwem telefonii internetowej.



Część pierwsza



Część druga

5 maja 2009r. mieliśmy przyjemność gościć w naszym biurze Panią Felicję Rosenman, która przybyła wraz ze swoim synem - co często podkreśla - "do swojej Łodzi, swojego miasta". Nasi goście z zainteresowaniem słuchali o planowanych obchodach 65. Rocznicy Likwidacji przez Niemców Litzmannstadt Ghetto, żywo uczestniczyli w dyskusji na temat Łodzi, oglądali zdjęcia lotnicze Parku Ocalałych, Memoriału Radegast, oraz zapoznali się z wizualizacją Centrum Dialogu. Wzruszona Pani Felicja spacerowała ulicą Piotrkowską, usiadła na Ławeczce Tuwima, a następnie pojechała na dłuższy spacer do Parku Ocalałych.



{gallery}news/felicja{/gallery}

Magazyn Internetowy Forum: ŻYDZI – CHRZEŚCIJANIE - MUZUŁMANIE
Fundacja Kultury Chrześcijańskiej „Znak”

   Od 1989 roku opuszcza czasami Izrael, by od chwili, gdy stało się to znów możliwe, wyruszyć do kraju, w którym się urodził. Przyszedł na świat w Łodzi w 1927 roku i tu mieszkał, dopóki wojna nie zburzyła dotychczasowego, rozpoznawalnego, bezpiecznego świata.

  Przyjeżdża do przyjaciół, ulubionych miejsc. Z dumą powiada, że jest Izraelczykiem i z dumą pokazuje dowód osobisty Rzeczypospolitej Polskiej, odebrany w urzędzie wojewody kilka dni temu. - Chciałem go mieć – mówi po prostu.

  Spotyka się z młodzieżą szkolną i ze studentami Uniwersytetu Łódzkiego po to, by opowiadać o czasach, w których przyszło mu żyć i o rodzinie. Spośród pięćdziesięciu osób z zagłady ocalały tylko dwie: on i brat ojca Józef Kowner, malarz, mieszkający po wojnie w Szwecji.

  W Łodzi czuje się u siebie. Bo też i jest to jego miejsce. Tu przed wojną, na ulicy Orlej, naprzeciwko placu, gdzie obecnie wybudowano Galerię Łódzką, stoi dom, w którym mieszkali jego rodzice. Ojciec Elion Kowner – legionista, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, inżynier zakochany w polskości. Matka Pesa, zwana przez wszystkich Polą, z ortodoksyjnej żydowskiej rodziny, uparła się i wbrew tradycji zrobiła doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po zamążpójściu zajęła się wychowywaniem dzieci: Leona i Niny.

  I życie toczyłoby się spokojnie, gdyby nie Niemcy, którzy wkroczyli do Łodzi 8 września 1939 roku. Dwunastoletniemu Leonowi niemieccy żołnierze przypominali herosów, gdy w gumowych płaszczach, wjeżdżając na motocyklach, triumfalnie rozpoczynali swoje panowanie. Na nic zdały się przestrogi sąsiada, który już ze znaczkiem NSDAP w klapie namawiał Eliona Kownera do ucieczki na wschód. On jednak nie chciał. Pamiętając wojnę polsko-rosyjską z 1920 roku, a także zachowanie stacjonujących przed odzyskaniem niepodległości w Łodzi Niemców, wciąż wierzył, że to cywilizowany naród i że gorzej niż u bolszewików tutaj nie będzie.

   W 1940 roku w najbiedniejszej dzielnicy Łodzi utworzono getto. Przeprowadzka na Bałuty dla chłopca z dobrego, zamożnego domu wydawała się już wystarczającą udręką. W ruderze bez kanalizacji mróz pokrywał ściany szronem. Dojmujące poczucie zimna potęgował głód. Aż znalazł się domek kolejarza, mały, drewniany, ale lepszy od dotychczasowego. Nowy i stary właściciel zawarli umowę, że pierwszy przekaże dom, w którym mu dłużej mieszkać nie wolno, a drugi posadzi dalie, ulubione kwiaty pierwszego. I latem w getcie przy ulicy Gnieźnieńskiej rozkwitły kwiaty, kolorowe jak zjawisko z innego świata. Jesienią troskliwie wykopane cebulki schowane zostały w piwnicy. Pewnie doczekałyby kolejnej wiosny, gdyby nie Pola Kowner. Jak wiele innych matek w Litzmannstadt Ghetto, z trudem zabiegała o to, by wyżywić swą rodzinę w czasie wielkiego głodu zimą 1941 roku. Usmażyła placki. Dalie okazały się pożywne. Rodzina przetrwała głód.

 - Jakie są szanse na poślubienie prawdziwego milionera? - zapytał Leon Kowner studentki polonistyki w czasie spotkania w listopadzie 2008 roku na Wydziale Filologicznym UŁ. - Żadne - odpowiedziały. - No właśnie – stwierdził. Takie szanse miała moja matka, aby dostać się do pracy w gettowej kuchni, a jednak jej się to udało. Raz jeszcze upór okazał się zaletą. Najpierw na mrozie przed kuchnią godzinami obierała ziemniaki, aż wreszcie została kotlarką. I nie jadła już w domu, więc jej porcję zjadali mąż i dzieci. Znowu przeżyli.

  4 września 1942 roku rozległ się w getcie dramatyczny głos przełożonego Starszeństwa Żydów Mordechaja Chaima Rumkowskiego, który wzywał żydowskie rodziny: Oddajcie mi swoje dzieci! W niewolniczym obozie pracy, w jaki przekształcano getto, dzieci do 10. roku życia i osoby starsze powyżej 65 lat nie miały prawa żyć. Zakaz wychodzenia z domów, ułatwiający wywózkę, trwał dziewięć dni. Los siedmioletniej Niny wydawał się przesądzony. Gdy wszyscy stali już na podwórku i czekali na wyrok, drobna dziewczynka schowała się za plecami Leona i matki. Z przerażeniem oczekiwała na swoją kolej. Cudem pozostała niezauważona. Czujny wzrok gestapowca nie wypatrzył jej, drżącej za plecami brata. Przeżyła szperę. Nie było już dzieci na ulicy, tylko ona. Swoim istnieniem przypominała o stracie. Budziła zazdrość i żal innych rodziców, bo żyła.

  A obok, mimo rozpaczy, toczyło się życie, którego nauczycielką stała się dla nastoletniego Leona Melania Fogelbaum, poetka, malarka, rzeźbiarka. Umierając na gruźlicę, chorobę wycieńczonego głodem getta, uczyła młodych ludzi zamkniętych za drutami miłości życia. Przywoływała motto, które jej uczeń zapamiętał na zawsze i powtórzył dwukrotnie słuchającym go studentom:

Od krwi gorące niechaj lata płyną,
Mocne snów wino niechaj wali z nóg,
I niechaj nie wiem, jak się czarną gliną
Sypie dom duszy, gdy zeń wyjdzie Bóg.

(Jack London, Martin Eden)

Twórczość Melanii Fogelbaum przetrwała. Zeszyty z wierszami zostały odnalezione na terenie łódzkiego getta, a później przekazane do Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Jej zdjęcie w górze śmieci odnalazł Leon Kowner, gdy powrócił w 1945 roku do domku na Gnieźnieńską. Wówczas nie żyli już ani Melania Fogelbaum, zamordowana w Auschwitz w komorze gazowej, ani ojciec Leona, zastrzelony w marszu śmierci, ani kolejarz, który tak kochał dalie i zginął przed końcem wojny. Nie żyła też matka Leona, którą rozdzielono na rampie z mężem i synem, a potem ruchem niemieckiej ręki darowano życie, podczas gdy córkę skazano na śmierć. Nie zostawiaj mnie Mamo – poprosiła Nina, a Pola Kowner nie opuściła córki. Nie skorzystała z łaski nazisty. Świadomie wybrała śmierć.

Jej syn przeżył. Przetransportowany po kilku dniach z Auschwitz do Gliwic pracował niewolniczo w fabryce. Doczekał wyzwolenia. Wrócił do Łodzi. Nie odnalazł nikogo. W poszukiwaniu osobistego szczęścia podążył do Pragi. Wyjechał z Polski z miłości do Soni, dziewczyny, w której się w getcie zakochał. Choć młodzieńcze uczucie nie przetrwało, pozostał wierny nauce wyniesionej z getta, słowom Melanii Fogelbaum. Nie przestał żyć twórczo, aktywnie, z pasją. Wyemigrował do Izraela, walczył za nowy kraj. Założył rodzinę, żeglował po morzach świata, wypływał i wracał do domu w Hajfie. W drugiej ojczyźnie rozpoczął kolejny etap życia, którego początek był tu, w miejscu urodzenia, w Łodzi.


  Nie pamiętam, ile miałem lat, gdy po raz pierwszy przeczytałem książkę „Głód” norweskiego pisarza Knuta Hamsuna, laureata literackiej Nagrody Nobla w roku 1920. I nie jestem wcale przekonany, że czytając, właściwie ją zrozumiałem. Są bowiem pojęcia, a głód do nich należy, których nie sposób wyjaśnić słowami. Nie ma np. słów, które mogą wytłumaczyć pojęcie „słodkie” czy „gorzkie”. Dopóki nie skosztujesz, nie zrozumiesz o czym mowa. Tak jest i z głodem, dopóki go nie zaznasz, żadne słowa nie są w stanie wiernie go oddać.



  Książka „Głód” zdobyła w swoim czasie światowy rozgłos, wprowadziła bowiem do literatury światowej temat, przed którym wrota świata literackiego były szczelnie zamknięte. Gdy przed napisaniem tych słów zajrzałem do słowników i encyklopedii, by zobaczyć jak ich autorzy wyjaśniają pojęcie „głód”, niezmiernie się zdziwiłem. W słownikach przeczytałem, że głód to „stan organizmu związany z niedoborem lub brakiem pożywienia”, a encyklopedia uczenie wyjaśnia m.in., że jest to „popęd ukierunkowujący zachowanie organizmu na pobieranie pokarmu, wywołany pobudzeniem (głównie wskutek niskiego poziomu glukozy we krwi) ośrodka głodu w przyśrodkowej części podwzgórza”… Wielkość Hamsuna (który notabene na stare lata się ześwinił i w okresie hitleryzmu stanął po jego stronie) polegała na tym, że jeszcze pod koniec XIX wieku zdołał przełamać istniejące dotąd przegrody i wprowadzić do ludzkiej świadomości, że głód to nie tylko niski poziom glukozy we krwi, ale w pierwszym rzędzie straszliwe niebezpieczeństwo i nie mniej straszliwa klęska homo sapiens, zagrażająca wszystkim jego wspaniałym osiągnięciom we wszystkich innych dziedzinach .

  Co to jest głód zrozumiałem, na własnej skórze, dopiero po latach. Gdy nas zimą 1939/40 przesiedlono do getta, panował tam jeszcze nieopisany chaos. Dwa tygodnie zabrało urządzanie się na nowym miejscu. Dopóki getto nie było szczelnie zamknięte, przekradaliśmy się kilkakrotnie do starego mieszkania i przynosiliśmy po kilka niezbędnych przedmiotów – trochę garnków, talerzy, pościeli, odzieży. Ojciec chodził po mieszkaniu jak lew w klatce. „Do własnego domu wchodzimy jak złodzieje w nocy” – mówił. Nie rozumiałem, co go tak denerwuje, mnie podobały się te nocne wyprawy, przypominające w jakimś stopniu zabawy na letnisku.

  Gdy po latach wspominałem ten okres, nie pamiętałem, co wtedy jedliśmy i czy w ogóle jedliśmy cokolwiek. Pierwszy raz w życiu odczułem głód. Nie był to jednak zdrowy, przejściowy głód, który zaspokaja się przy najbliższym posiłku, głód zwany zdrowym apetytem. Był to głód nieustający ani na chwilę, ssący nieznośnie w żołądku, niepozwalający się skupić nad żadną myślą.

  Gdy poczułem go po raz pierwszy, podszedłem do mamy i prosiłem, by mi dała coś do zjedzenia. Mama odwróciła wzrok, przycisnęła mnie do piersi i wybuchła płaczem. Co jej się stało? Dlaczego zachowuje się tak dziwnie? Ja jestem głodny, chcę jeść, a ona płacze. Czułem, że coś jest nie w porządku i także zacząłem płakać. Był to pierwszy w moim życiu posiłek złożony z łez. Moich i matczynych.

  Nigdy nie wyobrażałem sobie, że głód potrafi być taki dokuczliwy. Że nie pozwoli myśleć o niczym innym, tylko o jedzeniu. Nieraz budziłem się w nocy i półprzytomny szedłem instynktownie do spiżarki w kuchni, do garnków. Wszystko było zimne i puste.

  Ojciec spał, a może tylko udawał, że śpi. Czy naprawdę usłyszałem jego przytłumione westchnienie, gdy wracałem do swego łóżka, czy też tylko wydawało mi się to?

  Nazajutrz rano ktoś powiedział, że można otrzymać chleb. Kto posiada mały czterokołowy wózek, może pracować przy przewożeniu piasku z Marysina na drugi kraniec getta. Praca jest co prawda bardzo ciężka, ale płacą pół bochenka chleba.

  Brat spojrzał na mnie. Zrozumiałem. Jeszcze tego samego dnia wyrwaliśmy kilka desek z parkanu i sklecili sanki. Brat zaprzągł się do sanek, zupełnie tak samo jak to czynił, gdy bawiliśmy się w konia i woźnicę. Dobrych i użytecznych rzeczy człowiek uczy się nieraz w tych dziecięcych zabawach Ja popychałem z tyłu ten „wózek” bez kół, załadowany workami z piaskiem. W ciągu dnia obróciliśmy dwadzieścia razy w jedną i drugą stronę. – Czego płaczesz? – zdziwił się brat, ale ja wcale nie płakałem. Było mi gorąco, mimo mrozu. Brat wziął krople potu za łzy. Czemu miałbym płakać, skoro po pracy otrzymamy chleb!

  Otrzymaliśmy do spółki cały bochenek. Staliśmy jak skamieniali i patrzyliśmy na chleb. Połykałem go oczyma, zanim jeszcze wziąłem do ust. Chleb!

  Brat położył bochenek chleba na stole gestem zwycięstwa. Mama, wzruszona, podeszła i pocałowała go mocno w czoło. Także mnie dostało się kilka matczynych pocałunków. Ale czemu ojciec patrzy w bok, jak gdyby obrażony? Czemu milczy, naburmuszony? Jaką krzywdę mu wyrządziliśmy? Czym go uraziliśmy? Przecież przynieśliśmy chleb! Od kilku tygodni nie mieliśmy w ustach chleba, żywiliśmy się rozmaitym zielskiem, jakie wygrzebywaliśmy spod śniegu, lub zgniłymi i zmarzniętymi kartoflami, które matka skądś przynosiła. A teraz przecież znów leży na stole chleb! I to my – ja i brat – przynieśliśmy go! A tata siedzi nadęty. Czyżby tylko mnie wydawało się, że w kącikach oczu zaświeciły ojcu łzy? Dziwak.

  Smutny był to posiłek. Ja z bratem z ożywieniem opowiadaliśmy o przebiegu pracy; jak ładowaliśmy worki z piaskiem na sanki; jak wykorzystywaliśmy stromizny jezdni, aby sanki „same jechały”. Wszyscy słuchali uważnie, ale nie odezwali się słowem. Brat zauważył, że wszyscy milczą i urwał w pół słowa. Ojciec żuł kęs chleba powoli, jak gdyby nie mógł go przełknąć. Czemu się boczy, może chleb mu nie smakuje? Naprawdę, trudno go zrozumieć.

  W nocy usłyszałem, że rodzice szepczą między sobą: „Zjadamy dzieci”. Czyżby tata to powiedział? Nie rozumiałem, o co ojcu chodzi. Przecież jedli chleb, a nie nas.

  Nazajutrz, gdy wróciliśmy z pracy, brat oddał mamie chleb w kącie, by nikt nie zauważył. Ojciec jednak chleba nie tknął. Widząc, że atmosfera przy tych rodzinnych posiłkach staje się ciężka, mama podawała każdemu jedzenie o innej porze, aby nie trzeba było zasiadać do wspólnego stołu. Nigdy więc się nie dowiedziałem, czy ojciec wciąż nie bierze do ust chleba, przynoszonego przeze mnie i brata. Ale więcej o to nie pytałem...

  Ojciec chodził całymi dniami osowiały. Widać było, że coś się w nim załamało. Z jego dawnego optymizmu nie było już śladu. Czuł, że ster wymknął mu się z rąk. Przestał być głową rodziny i jej żywicielem. Kręcił się bezczynnie po domu – a dzieci przynosiły chleb. Nieraz zasiadał nad książką, ale widać było, że nie czyta. Błądził myślami gdzieś daleko. Gdzie?

  Jak uciec przed głodem? Naprzeciwko mieszkał Icek, przed wojną był młynarzem – zawód dość rzadki wśród Żydów. Młynarstwa nauczył się u swego dziadka, który kiedyś dzierżawił młyn na Zamojszczyźnie, skąd jednak wygnała go nędza. Obcując z chłopami, przejął od nich sposób myślenia. Nazywali go więc chłopek-roztropek; lubił też filozofować „na swój chłopski rozum” – jak mawiał .

  To on właśnie przekonywał mnie, że głód nie jest rezultatem odczucia fizycznego, ale tylko uczuciowego. Zdarza się przecież, że człowiek niczego do ust nie bierze, a mimo to nie odczuwa głodu. A innym razem je i je, a mimo to wciąż jest głodny. Bo głód idzie nie od żołądka – tłumaczył Icek – a od głowy.

  W oparciu o tę zasadę rozwinął teorię, w jaki sposób zaspokoić głód, niczego nie jedząc. Zgodnie z tą jego teorią można się nasycić przez samo mówienie o jedzeniu. Wypróbował to na sobie – jak zapewniał – z wielkim powodzeniem. Nieraz zastawałem go pogrążonego głęboko w rozmyślaniach, jak gdyby oderwanego od otaczającej go rzeczywistości. „Poczekaj chwilę – mówił mi – zaraz skończę kompot”. Myślałem, że oszalał, ale on mówił to z całą powagą. I podczas gdy wszyscy dookoła chudli z dnia na dzień, gdy głód przekształcał ludzi w chodzące szkielety, po nim w ogóle trudno było poznać, że nie dojada. Widocznie sute posiłki, które spożywał w swej fantazji, całkowicie mu wystarczały.

  Mnie nie wystarczały. Próbowałem także „jeść” w wyobraźni rozmaite smakołyki, ale to, zamiast zaspokoić głód, jeszcze bardziej go rozbudzało. Próbowałem więc odpędzić wszelką myśl o jedzeniu, zagłuszyć w sobie bezustanne rozmyślanie o chlebie – ale bezskutecznie. Myśl o jedzeniu wracała bez przerwy.

  Nie byłem wyjątkiem. Jedynym tematem, który ludzi interesował, o którym ludzie mówili – było jedzenie. I nie było przed tym ucieczki.  

  U przyjaciół rodziców poznałem kiedyś znanego pisarza, który wsławił się dalekimi wyprawami w świat. Nie było chyba na kuli ziemskiej zakątka, do którego ten pisarz włóczęga by nie dotarł. Każde spotkanie z nim było zawsze wielkim przeżyciem, nie tylko dla młodych, którzy chciwie słuchali jego opowiadań o dalekich i egzotycznych krajach, ale także dla starszych. Także obecnie opowiadał o swoich podróżach po świecie, o wizytach u dziwnych szczepów w Indiach, o spotkaniach z ludźmi, zupełnie niepodobnymi do ludzi. Ale osią jego opowiadań było teraz jedzenie, równie egzotyczne i dziwne, jak mieszkańcy dalekich krajów. Gdy mówił o dzikich gęsiach, na które polowało się w Indiach, a potem – przyprawione jakimiś dziwnymi przyprawami i zielskami piekło na rożnie – widziałem je przed oczyma, czułem podniecający zapach. A gdy pisarz rozwodził się o owocach, w jakie obfitują Indie – o ananasie i mango – czułem skurcze w żołądku. On był naprawdę wielkim pisarzem!

  Jedyną ucieczką przed głodem, przed bezustannym rozmyślaniem o jedzeniu, było czytanie książek. Nie zabraliśmy ze starego mieszkania do getta szafy bibliotecznej, ale na strychu gettowego mieszkania znalazłem sporo starych, mocno już podniszczonych książek. Gdy przeczytałem ostatnią z nich, zacząłem zamieniać się ze znajomymi lub przygodnymi amatorami literackiego ratunku przed głodem. I tak nauczyłem się pokonywać głód. 


Aleksander Klugman (ur. 1925 w Łodzi) – pisarz i publicysta, członek Związku Autorów Piszących po Polsku w Izraelu. Urodził się w Łodzi w rodzinie żydowskiej. Podczas II wojny światowej został przesiedlony do Litzmannstadt Ghetto. Po likwidacji getta w 1944 roku trafił do Auschwitz, a stamtąd do innych obozów koncentracyjnych w Niemczech. Po zakończeniu wojny wrócił do Polski. W 1957 roku wyemigrował do Izraela. W latach 1991-1997 był korespondentem "Rzeczpospolitej" w Izraelu. Jest oraz członkiem-założycielem Fundacji Polonica w Ziemi Świętej. Obecnie mieszka w Tel Awiwie. Aleksander Klugman jest autorem kilkunastu książek w języku polskim i hebrajskim oraz słowników polsko-hebrajskich. Publikuje m.in. w Midraszu.

© 2020 Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi.