Page 476 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 476
jeszcze głowa coś nakaże. A samo zbieranie też musiało się odbywać w błyska-
wicznym tempie. Z brudnych, smrodliwych stosów, wyglądających identycznie,
należało szybko i bez wahania wyciągnąć wartościowe szmaty. Słuch i wszystkie
inne zmysły musiały być przy tym w stanie najwyższej czujności. Konkurencja
była ogromna, a w dodatku na Żydów czyhali na podwórzach stróże z miotłami
i stróżki z wiadrami pomyj, na ulicy zaś – policjant z pałką, a także polskie wy-
rostki uzbrojone w kamienie oraz kije.
Szapsanowiczów sama natura przysposobiła do fachu. Mieli zaokrąglone
plecy i przygarbione ramiona, by zawsze twarzą zwracać się do ziemi i łatwiej
znosić ciosy. Ich ręce były szybkie, a nogi krótkie i mocne, co w razie potrzeby
ułatwiało ucieczkę. Uszy mieli duże i spiczaste, zdolne zlokalizować zbliżające
się niebezpieczeństwo, a oczy badawcze i bystre, rejestrujące tysiące szczegó-
łów. W dodatku ich szara skóra i popielate włosy tworzyły coś w rodzaju barwy
ochronnej, dzięki której wtapiali się w tło śmietników. To dotyczyło mężczyzn.
Kobiety zaś były dwojakiego rodzaju.
Ogólnie rzecz biorąc, zanim się nie zestarzały, były z nimi problemy. W mło-
dości – a do fachu dostawały się wcześniej niż chłopcy, którzy musieli jakiś czas
odsiedzieć w chederze – za bardzo rzucały się w oczy swoimi wyprostowanymi
plecami, jasną cerą i ognistymi oczami błyszczącymi spod chustek, które zwykły
nosić na głowach. Potem, gdy zaczynały rodzić dzieci, z pracą było jeszcze gorzej.
Tyły, stawały się ociężałe i nieuważne, bo myślami były w domu, przy maluchach.
Dopiero gdy przestawały rodzić, zaczynały się nadawać do roboty, czasem były
nawet lepsze od mężczyzn. Miały wielki talent do szybkiego oddzielania ziarna
od plew. Bardzo często jedna z nich przejmowała cały interes, organizowała
strategię zbierania i sprzedawania szmat, a mężczyźni grali drugie skrzypce.
Ale istniała też inna kategoria kobiet, która nigdy nie dojrzewała do fachu. Jej
przedstawicielki w młodości miały pusto w głowie, a na starość za ciężkie nogi.
Do niczego innego się nie nadawały jak tylko do rodzenia dzieci i do garów.
Krejna przyszła na świat z jednym felerem: była za ładna. Miała bujne czarne
loki i wiecznie różowe policzki. Za każdym razem, gdy ją zabierano na podwórza,
sprowadzała nieszczęście. Aż raz, po tym, jak policjant wykręcił jej rękę i z jej
powodu prawie aresztowano całe towarzystwo, już jej nie chciano zabierać. Ale
Krejna lubiła swoją pracę, a w dodatku była uparta i honorowa, więc nie przyjęła
wyroku rodziny.
Na własną rękę chodziła po śmietnikach i okazało się, że jednak ma szczęście.
Z czasem zawiadywała całą grupą zbieraczy szmat i pomału stało się jasne, że
to właśnie ona, Krejna, urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Przepowiadano, że
pewnego dnia skarb sam wpadnie jej w ręce. I kto wie, czy tak by się nie stało,
gdyby nie zakochała się po uszy w Fajwisiu Kuropatwie, rzemieślniku tkackim,
który nie miał nic wspólnego ze zbieraczami szmat.
Fajwiś był wesołym chłopakiem. Przechodząc przez ulicę Piaskową, przy której
474 mieszkali zbieracze szmat, zawsze gwizdał i śpiewał. Jego spojrzenia, niczym roz-