Page 268 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 268

się do biblioteki zapytać o Lejwika. Wręczono mu zbiorek wierszy i zbiór dramatów.
           Przyniósłszy je do swojego pokoju, doświadczył kolejnej radości. Odkrył Lejwika.
           Odnalazł siebie. Przeczytawszy zaledwie pierwsze utwory, nie mógł wytrzymać.
           Odszukał adres Friedego w notesie i pobiegł do niego.
             Friede przyjął go obrażony.
             – Co to znaczy! – złościł się na Bunima. – Przecież czekałem wtedy na pana
           cały dzień. Przygotowałem dobre rzeczy. Chciałem zrobić takie święto, a pan
           – nic. Nie przyszedł pan i koniec.
             Bunim zawstydził się i nie wiedział, jak się usprawiedliwić. Postanowił po-
           wiedzieć prawdę:
             – Pisałem.
             Friede błysnął w jego kierunku wielkimi, zamglonymi oczyma:
             – Pisał pan? Cały tydzień?! – Twarz mu się zmieniła. Gniew zniknął, a jego
           miejsce zajął czysty podziw: – Co pan powie?! Naprawdę pisał pan cały tydzień?!
           Już panu zazdroszczę. Od czasu, kiedy się widzieliśmy, nie wziąłem pióra do ręki.
           Z pana powodu. Taką mam naturę. Póki się nie oswoję, to odchorowuję każdą
           nową znajomość, jakbym zapadał na odrę czy ospę. Pojmuje pan? Zaniepokoił
           mnie pan. Jak dobrze, że pan dzisiaj przyszedł, bo inaczej być może już nigdy
           nie wziąłbym pióra do ręki. No, co pan tak stoi? Proszę wejść, siądziemy tu, na
           łóżku, i przysuniemy się do stołu. – Friede wesoło krzątał się po ciasnym poko-
           iku. – Szkoda, że nie wiedziałem, coś bym kupił… Ale szklaneczka wódki tak czy
           siak się znajdzie, zaparzymy też mocnej herbaty, co?
             Bunim, poczuwszy się jak u siebie, podał Friedemu torebkę z bajglami:
             – Taki mam zwyczaj. Jeszcze z czasów jesziwy. Lepiej się rozmawia, pogryzając
           bajgle.
             Friede wyjął bajgla z torebki.
             – No, jak się panu podoba mój pałac? – mówił nieustannie, gryząc bez wiel-
           kiego apetytu. – Właściwie to większą część moich dni spędzam w łóżku, ale
           ostatnio jest mi o wiele lepiej, więc przeniosłem się do stolika. Jak pan widzi,
           to niedaleko. – Krzątał się koło maszynki spirytusowej. Bunim patrzył na jego
           przygarbiony kark i myślał o Senderze. Opadł go strach na myśl o podobień-
           stwie ich obu. Widać nie mógł go ukryć, bo spojrzenie Friedego zaraz wyłapało
           jego niepokój. – Dlaczego zrobił się pan taki poważny? Niewygodnie panu na
           łóżku? – Nalał herbaty do dwóch blaszanych kubków, po czym postawił je na
           stole. Ze sklejkowej szafy wyjął łyżeczki, torebkę cukru w kostkach i postawił
           obok herbaty. – To całe moje gospodarstwo. – Klasnął dłońmi jak gospodyni
           i usiadł na łóżku obok Bunima. – Używam blaszanych kubków, bo jestem jak
           dziecko. Czasami zamyślę się, rozmarzę, znaczy się, i nie wiem, co robię. Kubek
           wyślizguje mi się z ręki, a wtedy to rozmarzenie kosztuje mnie parę groszy.
           A tak z blaszanego kubka wylewa się tylko herbata, ale kubki zostają całe. No,
           nich pan pije i proszę wyjąć swoje dzieła, które pan przyniósł. Mam taką ochotę
    266    posłuchać jak nigdy dotąd.
   263   264   265   266   267   268   269   270   271   272   273