Page 278 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 278

i późniejsze lata ubóstwa naznaczyły go w sposób nieodwracalny. Świa-
          tło, z drugiej strony, symbolizowało jego odrodzenie w Ameryce. Lampy
          oznaczały oświecenie i otwartość, mówiły, że nic nie czai się w ciemnych
          kątach. Jego żyrandol Sputnik był jak pochodnia Statuy Wolności – był
          kwintesencją Ameryki.

                                        * * *

             Ojciec przyjął wiadomość o chorobie mamy tak samo, jak każdą inną
          przeszkodę, z którą przyszło mu się zmierzyć: damy sobie z tym radę.
          Jako wieczny optymista mówił: „Już jej się poprawia” – choć rumieniec
          na policzkach mamy były efektem koktajlu lekarstw, które przyjmowała,
          nie zaś dowodem rzeczywistej poprawy. Kiedy była już zbyt chora, aby
          pracować, przeszła na emeryturę i zimą spędzali więcej czasu w Miami
          Beach, w przerwach pomiędzy seriami chemioterapii.
             Mama uwielbiała ocean. Podziwiała go niemal tak samo, jak wiecznie
          zielone drzewa w Polsce, kiedy jeździliśmy na letnie wakacje. Nie umiała
          pływać, lecz mimo to wkładała kostium kąpielowy i gumowy czepek, po
          czym z zapamiętaniem rzucała się w fale, a tata patrzył na nią z brzegu.
          Nie myślała o raku. Tutaj czuła, że żyje. Tata również nie był wówczas
          miłośnikiem plażowania. Góry były dla niego nadal najpiękniejszym
          miejscem na ziemi.
             Kiedy rodzice postanowili wyjeżdżać na Florydę co roku, mama zdą-
          żyła już zaakceptować chorobę, lecz nie przyjęła na siebie roli biernej
          ofiary. W okresach remisji nalegała na dalsze wyjazdy za niewielkie
          oszczędności, które udawało im się odkładać co tydzień, nawet gdy ich
          zarobki były bardzo niskie. Za każdym razem, gdy wyjeżdżali, szalałam
          z niepokoju, że mama zachoruje i nie będzie miała dostępu do odpowied-
          niej opieki medycznej. Ona jednak była zawsze nieustraszona w walce
          z chorobą i przy każdej okazji przypominała mi, że mam się nie martwić.
          „Każdy musi na coś umrzeć, prawda?”. Nie znosiłam, gdy tak mówiła, ale
          miała słuszność. Po pewnym czasie stało się to naszym makabrycznym
          żartem. Imponowało mi, że mama potrafi śmiać się śmierci w twarz.
             Na pierwszą wycieczkę zagraniczną pojechała z tatą do swojego
          ukochanego Izraela, aby spotkać się z braćmi i siostrami. Był to tak
          intensywny emocjonalnie powrót do domu, że mama niemal zapo-
          mniała o chorobie, jak opowiadał mi tata po powrocie. Miał tylko jedno


          278
   273   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283