Page 27 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 27

za nim nie zatęsknił. Widzi pani, dzieło jest dla pisarza niczym kobieta, z którą
                  chce się nieustannie przebywać. Dlatego wydanie dzieła jest przyjemnością,
                  prawdziwą radością… Ale to też uraza. Bo to jest tak, jakby twoja ukochana
                  kobieta stała się… Wszyscy cieszą się jej urodą, człowiek jest dumny z jej suk-
                  cesu, ale w autorze pozostaje przykre uczucie… Pustka. Dlatego najlepszy czas
                  jest właśnie teraz, kiedy manuskrypt jest gotowy, a świat go jeszcze nie ujrzał.
                  To miesiąc miodowy… Ale ja i mój manuskrypt musimy spędzić go osobno. To
                  bolesne, rozumie pani?
                     Pokiwała głową, dziwiąc się przywiązaniu, jakie czuje do jego twarzy, uwa-
                  dze, z jaką wsłuchuje się w jego gorączkową paplaninę – jakby słuchała nie
                  uszami, tylko czymś w sobie – czymś skrytym głęboko w środku. Łzy napłynęły
                  jej do oczu, nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego. Ulica, droga, ludzie dookoła,
                  Walentino i jego żona – to wszystko zniknęło. Była sama, sam na sam z tą twa-
                  rzą, która kołysała się tak nisko nad ziemią. I nagle poczuła się bardzo słaba
                  i bardzo zmęczona – współczuciem, samotnością. Zauważyła, że chory zamilkł.
                  Na jego czole pojawił się pot. Miał zamknięte oczy, zagryzał wargi wykrzywione
                  w grymasie cierpienia. Pochyliła się nad nim. − Źle się pan czuje?
                     Z trudem uniósł powieki. − Wiatry są dla mnie fatalne. Widzi pani – zasapał.
                  − Niemożliwie wcześnie zaczęła się ta wiosna… Aby nas pocieszyć. Ale mnie taka
                  wiosna może zabić. Czy to nie jest skandal? Mnie, piewcę piękna − podchwycił
                  jej spojrzenie. − Pani się przejmuje? Widzę, że pani się przejmuje… Musiała się
                  wyprostować. Rozbolała ją głowa. Nogi zaczęły się pod nią załamywać.
                     – Dziecko… − wyszeptał.
                     − Co pan powiedział? – nie dosłyszała.
                     − Dziecko… powiedziałem. Lubię to słowo. Proszę się nie przejmować. Pani
                  obecność dobrze mi robi. Naprawdę. Przy tym wszystkim mam szczęście… Ludzie
                  są dla mnie dobrzy. Widzi ją pani… − podniósł podbródek w kierunku kobiety, która
                  ciągnęła taczkę. − Ulicznica. A jej mąż, Walentino… Słyszała pani o Walentinie?
                  Książę bałuckiej ferajny. Oboje przyszli po mnie. No, niech pani sama powie, czy
                  można nie wierzyć w ludzi? Pani wierzy w ludzi?... Zastanawia się pani, czy ja wiem,
                  dokąd zmierzamy, co? Dziecko… − jęknął. − Jeśli chce pani wiedzieć, powiem
                  pani: według mnie jadę teraz w eleganckiej dorożce przez szerokie, zagraniczne
                  bulwary. Była pani kiedyś zagranicą? – Zaprzeczyła ruchem głowy. – Ja też nie.
                  Zagranica. Piękne miasta. Szerokie ulice… Przestrzeń. Przestrzeń zawsze mnie
                  kusiła. Tam, dokąd idziemy, będzie ciasno. A ja… Tłum lubię jedynie, gdy siedzę
                  przy biurku nad kartką papieru. W pozostałych wypadkach obawiam się go.
                  W tłumie, rozumie pani, samotny człowiek czuje się jeszcze bardziej samotny.
                     Coś się w niej poruszyło. Nie zgadzała się z nim: − A ja – dokładnie na odwrót!
                  – zawołała przesadnie głośno. – A ja się bardzo dobrze czuję w tłumie! – Nagle
                  zaczęła mu robić wyrzuty: − Pan jest przecież pisarzem. A gdzie pańskie spo-
                  łeczne i obywatelskie sumienie? Nie potrafi pan niczego poza grzebaniem się we
                  własnych uczuciach? Drobnomieszczańskich, rozlazłych sentymentach własnego,   25
   22   23   24   25   26   27   28   29   30   31   32