Page 119 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 119

ulicach, trzymamy się za ręce i rzadko rozmawiamy. Prosi mnie czasem, żebym
                  powiedział, co się ze mną dzieje. Nienawidzę, gdy o to pyta. Zupełnie, jakby chciała,
                  bym się przed nią rozpłakał. Czasem mam ochotę. Czuję, że niewiele brakuje
                  i wybuchnę. Taka udręka mnie dopada, taki dyskomfort w moim dziwacznie
                  rozciągniętym ciele. A towarzyszy temu jeszcze wiosna, która tutaj nie kwitnie
                  kwiatami czy drzewami – a jednak daje się niemal dotknąć.
                     Tak, tylko u nas na podwórzu można znaleźć kawałek prawdziwej, pełnej
                  wiosny. Wiśnia. Czasami w szabat schodzę do niej. Obok stoi osobny dom
                  z balkonem. Na tym balkonie pojawiają się często dwie dziewczyny, przyjaciółki
                  Racheli. Jedna ma dźwięczny głos. Podśpiewuje sobie i śmieje się w moją stronę.
                  Druga porusza się wolno, z namysłem, jakby na wpół we śnie. Najczęściej czyta
                  książkę. Potrafię godzinami siedzieć i przyglądać się jej. Jej sylwetka i głowa ry-
                  sują się na tle błękitu, a mnie się wydaje, że jest częścią nieba, niczym chmura,
                  która zatrzymała się przed moimi oczami. Tęsknię do niej jak do chmury, do
                  nieba. Ech, głupoty.
                     Kiedyś chciałem być astronomem patrzącym w gwiazdy, szukającym gwiazd.
                  Marzyłem o wielkich laboratoriach, teleskopach. Kiedyś moja dewiza brzmiała:
                  „Wiedza to siła!”. Jakże spragniony byłem wiedzy, chciałem połykać informacje,
                  wiedzieć, pamiętać, zrozumieć. Też idiotyzm. Wiedza to bezsilność, nie siła. Lepiej
                  wiedzieć mniej. Lepiej być osłem i mieć we łbie trociny.
                     Prawie osiągnąłem taki stan. Jest ze mnie pechowiec par excellence! Mój
                  Abramek lepiej obiera ziemniaki niż ja. Sprząta pokój w pięć minut, podczas
                  gdy mnie zajmuje to wieczność. Nie mówiąc już o osiągnięciach w kolejce. Jest
                  cwańszy ode mnie, mądrzejszy, bardziej rzutki. Tylko pod względem apetytu
                  mogę się z nim równać.
                     Myślę, że będziemy musieli jak wszystkie rodziny rozdzielać chleb na trzy
                  porcje. Jakkolwiek byśmy się starali, zawsze na koniec zostaje mniejszy kawałek
                  dla mamy. Jemy jej kosztem. Gdy Abramek zjada kęs, przyłapuję się na mierzeniu
                  wzrokiem jego kawałka chleba, czy nie wziął za dużo. To wyraz nowego, „cudow-
                  nego” stosunku, jaki mam do młodszego brata. Brawo! Bravissimo!
                     Tak, wszystko, co piszę, jest gorzkie i cierpkie. Ale nie szkodzi, nie widać
                  tego po mnie. Zgrywam pajaca. Wszystkie talenty poświęcam na utrzymanie
                  tych pozorów.
                     Przy tym wszystkim zdarzają się jednak momenty, gdy przygnębienie daje się
                  przemóc. Na przykład dzisiaj. Zgodnie z postanowieniem komitetu partyjnego
                  poszliśmy do mieszkań towarzyszy i sympatyków poinformować ich, że dziś jest
                  pierwszy maja, aby się nie poddawali zwątpieniu, że „wytrzymamy i przetrzy-
                  mamy” (to hasło naszej partii). Pytam znów: czy to nie jest nieuczciwe, gdy ja,
                  przybity pesymista, przychodzę dodawać ludziom otuchy, że wkrótce wojna się
                  skończy – skoro sam w to nie wierzę?
                     W każdym mieszkaniu dzieliliśmy się informacjami politycznymi. My, to znaczy
                  mój trójkąt z Lotnej Brygady. Mówiliśmy jakoby sto procent prawdy, a jednak   117
   114   115   116   117   118   119   120   121   122   123   124