Page 236 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 236

go tam, aby odmówił modlitwy nad porzuconymi grobami. Nie mogłam
          sobie wyobrazić, że wynajął go mój niereligijny ojciec. Przypomniałam
          sobie wizyty na tym cmentarzu w dzieciństwie, kiedy sumiennie zamia-
          tałam nagrobki, a mój brat zbierał leżące wokół nich żołędzie.
             Ojciec  zrobił  te  zdjęcia  wkrótce  po  powrocie  z  Kirgizji.  Kiedy
          zorientował się, że w Polsce nie ma już żadnych pozostałych przy
          życiu krewnych, odnalazł niewielkie pocieszenie, odwiedzając groby
          ukochanych  bliskich,  którzy  zmarli  przed  Zagładą.  Teraz,  wiele
          lat  później,  pragnął  znowu  odwiedzić  te  groby,  aby  oddać  cześć
          rodzicom.
             Silne podmuchy wiatru sprawiały, że parasole stały się bezużyteczne.
          Nieco dalej przy głównej drodze zauważyliśmy efekty lat zaniedbań.
          Gęste chwasty i kolczaste krzewy otaczały nawet najwyższe nagrobki.
          Przy swoim niskim wzroście ojciec zupełnie zniknął w zdziczałych
          zaroślach, spiesząc znajomymi niegdyś ścieżkami i wołając: „Myślę,
          że jesteśmy już prawie na miejscu!”. Trudno jednak było to orzec. Na
          czterdziestu dwóch hektarach powierzchni cmentarza znajdowało się
          ponad 180 tysięcy grobów; był to prawdopodobnie największy cmentarz
          żydowski w Europie. Słysząc kroki na mokrych liściach, wiedziałam, że
          ojciec jest o kilka kroków ode mnie, lecz nie było go widać. Bałam się,
          że może upaść, potknąć się o pnącza albo porozrzucane bezładnie pozo-
          stałości macew. Uznałam jednak, że nie wypada mi krzyczeć. Dla mnie
          i państwa Olczaków niemożliwością było podążać za tatą i utrzymywać
          z nim kontakt, lecz mimo to próbowaliśmy, przedzierając się z irytacją
          jedno za drugim. Gdybym wiedziała, że będzie tu tyle splątanych pnączy,
          zabrałabym ze sobą sekator. Teraz mogliśmy tylko odsuwać gałęzie na
          bok parasolami. Kolce wczepiały mi się w płaszcz, darły rajstopy i drapały
          mi ręce. Stąpając na palcach przez kałuże i błoto, czułam, że nasza misja
          nie przyniesie efektu. Podziwiałam Olczaków za wytrwałe towarzyszenie
          nam w tej wyprawie i nie byłam pewna, czy ja sama byłabym równie
          pomocna, gdybyśmy byli w odwrotnej sytuacji. Wiesława dogoniła mnie
          i próbowała nieśmiało pocieszyć.
             – Może jutro będziecie mieli więcej szczęścia – powiedziała.
             – Może powinnam była zapukać do tego dozorcy – odrzekłam, patrząc
          na zegarek. Robiło się późno.
             – Chyba nie ma go w domu – odrzekła pani Olczak. – Zauważyłam,
          że światło było wyłączone, a na drzwiach wisiała ciężka kłódka.


          236
   231   232   233   234   235   236   237   238   239   240   241