Page 340 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 340
do golenia… – Popatrzyła na niego zdumiona, otwierając szeroko usta. Nie wie-
działa, czy się rozpłakać z radości, czy przypaść do niego z okrzykiem i ucałować.
Dostrzegł wyraz jej twarzy i spróbował uśmiechnąć się szerzej. – No, już, moja
panno... Idź i zrób to, o co cię ojciec prosi. Czemu tak na mnie patrzysz? Boisz
się, że sam nie dam rady? Głuptasie, przecież golę się już od… No sama zgadnij
od ilu lat… Zresztą, nie muszę być teraz ogolony dokładnie.
– Pomogę ci – wyjąkała.
– Wykluczone! Jestem mężczyzną, tak czy nie? Poza tym, nie pali się. Poleżę
chwilę, a potem… Przyjemnie tu na balkonie. Zjedzmy tu śniadanie.
– Jesteś głodny?
– Jak wilk.
Gdy tylko wyszła, Samuel zamknął oczy. Do jego uszu dochodził gwar, który
podniósł się na podwórzu. Ludzie biegali z wiadrami po wodę, z brzęczącymi
garnkami po kawę. Menażki i łyżki dzwoniły jak dzwonki. Otwierano okna. Gdzieś
trzepano pościel.
Na siedzisku z ławek było niewygodnie. Pozycja siedząca sprawiała, że odleżyny
piekły jak ogień. Głowa Samuela z trudem utrzymywała pion. Chwiała się to na
jedną, to na drugą stronę. Wszystko było jasne i oczywiste, a zarazem wszystko
skrywała mgła. Lekki wiatr igrał z rzadkimi włosami na czaszce, wywoływał gęsią
skórkę. Każdy włos kłuł jak igła. Hałas z podwórza dochodził do ucha jak łomot.
Szelest wiśni nakładał się nań podobnie jak bzyczenie uprzykrzonych much,
które latały wokół kołdry.
Chociaż każda część jego ciała była osobnym źródłem bólu, czuł przecież
jakąś pełnię. Gdzieś w nim znajdowało się takie miejsce, dokąd cierpienie nie
zdołało dotrzeć. Odczuwał nim ciszę, światło, słońce. Kiedyś czuł się już podobnie.
Wówczas, gdy został pobity przez Kripo. To był początek jego wielkiego zdrowienia
– zdrowienia przez cierpienie. Tak, cierpienie działało dwukierunkowo. Potrafiło
niszczyć, ale też budować. Zależy, na kogo trafiło. Jego, Samuela, odbudowy-
wało, jak odbudowuje się zrujnowany dom. Był teraz dostojnym, przestronnym
pałacem, o drzwiach i oknach otwartych na wszystkie strony świata. W środku,
w pałacu, zamieszkiwała duma, wartość. W świętym świętych płonął pewien lęk,
nieobojętność, jak nazwał ów płomyk zięć Michał.
Bella siedziała przy nim i podtykała do ust łyżeczki twarogu. Miał oczy otwarte
i starał się, aby jego wzrok wyglądał pewnie. Twaróg był chłodny. Samuel długo
trzymał go na języku. Jasnymi oczami połykał obraz córki. – Dziękuję – powie-
dział, gdy talerzyk był już pusty.
Przyglądała mu się. Zazwyczaj jej nie dziękował, a dzisiaj nie przestawał
dziękować i przepraszać. – Miałeś mi podziękować hurtem – zauważyła.
– Nie zapomnij przyborów do golenia – przypomniał.
Gdy pojawiła się z przyborami, była ubrana w białą, letnią sukienkę. Jej brązo-
we, długie włosy spoczywały splecione czysto i ciasno w wianuszek wokół głowy.
338 Duże oczy zdawały się przyćmiewać resztę twarzy. Biło od nich jasne światło.