Page 213 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 213

Szolem przytrzymywał się jedną ręką deski, a drugą przyciskał Szejnę Pesię
                   do siebie. Nie przewrócili się, wciąż stali – twarz przy twarzy. Przyglądali się
                   sobie, dopóki Szejna Pesia nie powiedziała spokojnie: – Szolemie, musimy się
                   ratować. – Podskakiwanie samochodu przerwało jej słowa. – Widzisz, zeskocz
                   i biegnij do Josiego, wstawi się i … Idź już, dziecko, zeskakuj, nie bój się, nie
                   wolno się poddawać.
                      Nogi Szolema pragnęły zeskoczyć… uciekać. Nie mógł patrzeć Szejnie Pesi
                   w oczy. Ale był przywiązany do niej tysiącem nici. Oboje chcieli tego samego…
                   I oboje wiedzieli, że Josi nie będzie już mógł pomóc. A jednak… on, Szolem,
                   skoczy. Pobiegnie do Josiego… Ona każe, ona go posyła. Ale ona upadnie, jeśli
                   on ją puści. Nie, ona sama go odpycha od siebie i nie przewraca się. Stoi sama.
                   O, schyla się, znajduje dziurę pomiędzy deskami, odsuwa parę obcych nóg i pod-
                   trzymuje Szolemowe. Chłopak rozejrzał się. Policjanci byli daleko z tyłu. Pojazd
                   jechał raz szybciej, raz wolniej. – Mamo, ty też skocz! – powiedział gorączkowo.
                      Jej twarz rozjaśniła się: – Jasne, ja też skoczę!
                      – Najpierw ty, mamo. Pomogę ci. Zaraz… czekaj… niech samochód nieco
                   zwolni.
                      – Nie, najpierw ty, Szolemie. Tak jest lepiej. Jak tylko zobaczę cię tam, na
                   dole, będę miała więcej siły…
                      – Przysięgnij, że skoczysz.
                      – Szybko, wóz zatrzymuje się! Szolemie, przysięgam!
                      Poczuł, jak matka go podnosi. Taką siłę miała. Przez chwilę wręcz wisiał na
                   niej, uczepiony jej ramienia. I oto już był obiema nogami po drugiej stronie. Poczuł
                   jej rękę na swojej. Po chwili już jej nie czuł. Był na dole. Nie widział już Szejny
                   Pesi… Pobiegł… goniono go… Strzelano za im. Oto była brama. Ktoś go zatrzy-
                   mał. Podniósł głowę i spotkał się z czapką policjanta. W głębi obcego podwórka
                   przebiegała selekcja. Przed bramą stał wóz na wpół zapełniony ludźmi. Podnie-
                   siono Szolema. Rzucił się z pięściami, walił po twarzach. Wokół niego zebrało się
                   kilku żydowskich policjantów. Ostrzegli go, że zaraz wyjdzie Niemiec i zastrzeli
                   go na miejscu. Znowu był na wozie. Wiedział, że na nim również nie pozostanie.
                   Słyszał głos Szejny Pesi nad swoim uchem: „Nie można się poddawać”. Pojazd
                   szybko wypełnił się ludźmi i ruszył z miejsca. Szolem tak długo wdrapywał się
                   po deskach, aż udało mu się zeskoczyć. Dostrzegł bramę, przed którą nie było
                   żadnego pojazdu. Dobiegł tam… Spieszył się. Puste, wymarłe podwórko. Szo-
                   lem przebiegł je, przedostał się na drugie. Tutaj jeszcze nie było selekcji. Droga
                   do domu Josiego była wolna. Szolem przekradał się tuż przy murach, wzdłuż
                   pustej ulicy. Nikogo w getcie nie było. Cisza. Na placu rybnym stała szubienica
                   z osiemnastoma powieszonymi, którzy się lekko poruszali… Szolem poczuł, jak
                   bardzo bolą go ręce.
                      Brat Josi wyglądał dziwnie, gdy się nie uśmiechał. Wydawał się obcy. Wyglądał
                   na złego. Skąd tyle zmarszczek na zwykle gładkiej twarzy Josiego? Skąd taka
                   wściekłość w jego spojrzeniu?                                        211
   208   209   210   211   212   213   214   215   216   217   218