Page 426 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 426
Ktoś krzyczał z góry: – Ile margaryny? Ile koniny? Ile krup? A co z ziemniakami?
Ktoś z dołu odpowiadał: – Ziemniaki z pewnością będą przy następnej racji.
– A racja chleba jak duża?
*
Nazajutrz siedzieli w sypialni poetki Sary Samet, którą koledzy zwali tu Sarą
Bas Tojwim. Pokój był mały, ale pomieścił wszystkich, pozwalając czuć się wygod-
nie. Na wszystkich łóżkach polegiwali pisarze. Kilku zajęło staromodne krzesła
obite czarną skórą. Na ścianach wisiały fotografie rodziny poetki, jej dzieci,
przyjaciół pisarzy. Na małym, krzywym stoliku stał dzban z wodą a wokół niego
kompotierki w różnych kolorach. Upał i napięcie minionego dnia odciskały piętno
na czerwonych, umęczonych twarzach zebranych, ich podartych, rozpiętych pod
szyją koszulach z podwiniętymi rękawami. Tylko poetka wyglądała zwyczajnie.
Chłodna świeżość biła od jej drobnej, czystej postaci. Na jej dziewczęco-starczej
twarzy rysowały się zmarszczki rozbiegające się we wszystkie strony niczym
nici delikatnej woalki, przewiewnej i przezroczystej. Jej małą głowę okalały
ciemnobrązowe, krótko ostrzyżone włosy, przetykane wieloma srebrnymi nićmi
i ozdobione dziewczęcą grzywką.
Siedziała przy otwartym oknie, którego framuga zdawała się obejmować
połowę jej ciała. Za nią, jakby w tle, rysował się kawałek muru, czarny dach
z ceglanym kominem, a nad nim – ułomek nieba, na którym dogasał dzień.
Szyby otwartych okien, przypiętych z boku haczykami do ściany, krzywo odbijały
skośną, niemal pustą ulicę oraz niewielki fragment odwróconego nieba. Nie
poruszał ich najmniejszy powiew wiatru.
Spotkanie, tak jak wiele innych, nie było umówione. Nie przychodziło się tu-
taj ani na lekturę, ani po to, by recytować poezję, lecz tak po prostu, aby pobyć
z Sarą, zaznać miłego chłodu, który z niej emanował. A jednak wszyscy mieli
przy sobie zapisane kartki papieru wciśnięte w kieszenie marynarek lub spodni.
Malarze Wladimir Winter i Gutman przynieśli bloki rysunkowe, z którymi nigdy
się nie rozstawali. Z ich kieszeni sterczały ołówki i kredki.
Bunim Berkowicz też miał w kieszeni kilka pustych kartek i obgryziony ołówek,
który ostatnio ze sobą nosił. Tym razem nie czuł, jak podczas poprzednich spotkań,
że nie ma prawa tu przebywać, gdyż jest to miejsce spotkań wyłącznie dla osób
tworzących. Dzisiaj czuł w sobie poetę, a niezapisane kartki tętniły już słowami,
jakimi kiedyś – w chwili szczęścia – je pokryje. Dlatego nogi same zaniosły go
do Gutmana i to właśnie on przyprowadził go tutaj. Potrzebował atmosfery tego
pokoju, obecności Sary i pozostałych piszących. Miał nadzieję, że pobyt w tym
miejscu pomoże mu, ulży nastrojowi, który napęczniał jak balon tęskniący za
424 szpilką, aby go przekuła i uwolniła od ciężaru pełni.