Page 345 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 345

otworzyć się i wyzwolić. Tony, które wtedy wyrywały się z jej krtani, wydawały się
                  wypływać z najskrytszego zakątka jej duszy – wbrew jej woli lub w zgodzie z nią,
                  ku jej własnemu zdumieniu... Jakby była medium, przez które tajemne światy
                  komunikują się z naszym.
                     Oczywiście nie zaniedbywała pracy w organizacji. Wprost przeciwnie, praco-
                  wała jeszcze pilniej, z większym entuzjazmem. Ale potem czuła się jak ktoś, kto
                  wykonał swój obowiązek i ma prawo żyć dla siebie. A żyć dla siebie oznaczało
                  śpiewać na spotkaniach z nowymi przyjaciółmi. Byli niczym czciciele jakiejś tajnej
                  religii, zbierający się, by odprawiać modły. Ale z czasem zrezygnowała ze spotkań
                  z całą grupą i pozostały jej tylko wizyty u Wladimira Wintera.
                     Winter malował jej portret. Miał gruźlicę. Ale tym razem nie było jak kiedyś
                  z Friedem. Nie miała uczucia, że jest upadłą Magdaleną u stóp swojego ukrzy-
                  żowanego. Była w niej siła – i siła była też w chorobie Wintera. Gorączka w jego
                  ciele i w jego mózgu była płomieniem, wokół którego jej ciekawość krążyła jak
                  ćma. Nawet jeśli pragnęła w niego wniknąć, nie chciała w nim spłonąć, lecz
                  dotrzeć do jego istoty.
                     Pozowała mu rozparta w jednym z jego staromodnych foteli – w świetle pło-
                  mienia bijącego z kozy. Szlachetna linia jej kręgosłupa, krągłość bioder i piersi,
                  ledwo zauważalny łuk jej brzucha znajdowały swój odpowiednik w kręgach
                  fajerek piecyka i wybrzuszonych konturach jego drzwiczek. Na obrazie Wintera
                  koza wyglądała jak smukły ołtarz, z którego bił czerwony odblask jednoczący
                  się z ogniem rudych włosów Estery. Skóra jej twarzy i szyi była oświetlona tym
                  blaskiem, padającym zarówno od niej samej, jak i z piecyka.
                     Miał problemy z oddaniem na płótnie jej ust.
                     – Twój uśmiech jest jak uśmiech Mony Lizy – mówił – ale bardziej tajemniczy,
                  jeszcze bardziej wewnętrzny. Wargi nie mogą się rozciągać, a jednak uśmiech
                  musi się na nich odbijać. Uśmiech zmysłowy, ale to zmysłowość duchowa. Bo jego
                  substancją jest dusza… – Swoimi długimi palcami dotykał jej warg jak ślepiec,
                  próbujący rozpoznać czyjąś twarz, wędrował nimi po jej brwiach i skroniach.
                  Patrzył na nią z bliska, na wpół zmrużonymi, niespokojnymi oczami. Były do niej
                  przykute, jakby zniewolone przez nią, ale jednocześnie nad nią panowały. Czasami
                  czując jego ręce na swoich wargach, miała ochotę całować je z wdzięczności.
                  A on na powrót uciekał do palety i płótna.
                     Obserwowała jego profil, nad którym dominował długi, ostry nos. Oglądała
                  jego palce przypominające szpony drapieżnego ptaka. Patrzyła na jego spiczasty
                  garb, na niezgrabną, wykrzywioną figurę. Było w nim coś z czarownika, który sam
                  padł ofiarą złego uroku. Nie widziała jego brzydoty. Widziała w nim mocnego
                  mężczyznę, niewolnika potężnych sił.
                     On, taki gadatliwy w kontaktach z ludźmi, w jej obecności milczał. Tutaj to
                  ona mówiła, a jej słowa pochodziły z tego samego źródła, co przedtem jej śpiew.
                  Opowiadała mu o sobie, o Herszu, o Friedem. Odkrywała przed nim sekrety, któ-
                  rymi się jeszcze nigdy z nikim nie podzieliła. I miała wrażenie, że on jej słucha. Ale   343
   340   341   342   343   344   345   346   347   348   349   350